Nastał
świąteczny czas, ostatnie dni szkoły tuż przed Bożym Narodzeniem. To był czas
gdy pozwoliłem sobie na rozpacz w jej najczystszej formie, nie powstrzymywanej
przez nikogo. Kuliłem się na ławce w parku, chociaż zima była sroga, chroniąc
dłonie przed białymi płatkami spadającymi z nieba i przysypującymi świat.
Wydawało mi się jednak, że nawet chłód, jaki ogarnął ziemię, nie równał się
temu lodowi, który skuł me serce, nie pozwalając mu na jednostajny rytm,
wybijany przez życie. Pragnąłem aby ten czas dał mi to, co za sobą niósł,
w całej swojej bezinteresownej miłości i
dobroci, lecz wszystko co pozytywne jakby
nie chciało mieć ze mną do czynienia. Nawet Jonghyun mnie opuścił, po
raz kolejny nie dając mi choćby jednego
znaku, że nadal o mnie pamiętał. Nie pamiętałem nawet, czy padły między nami
jakieś obietnice, które zatrzymałyby jego osobę przy mnie. Czy twierdził, że
już mnie nie opuści? To niemożliwe, on nigdy nie złamałby obietnicy – a
przecież go nie było. Zatem nigdy się nie pojawiła?
Czekałem na niego, wbijając wzrok
w zaczerwienione palce, pozbawione rękawiczek. Skostniały od wielogodzinnego
oczekiwania. Gdy unosiłem powieki, by
spojrzeć w głąb parkowej alejki, nie dostrzegałem nic poza niewyraźnymi kształtami
drzew obsypanych śniegiem, niskich krzaków, bardziej przypominających cienie
kryjące się między gałązkami, niż część przyrody. Dlaczego nawet natura nie
chciała ofiarować mi pomocy, a brzmiała obcością i nieprzyjaznością? Czy
zrobiłem coś, czym załamałem jej
odwieczny rytm?
Czy pragnąłem więcej szczęścia,
niż mi było dane? Czy byłem zbyt zachłanny?
Minęło kilka dni, chyba musiałem
przyznać przed samym sobą, że Jonghyun mnie unika, bezdusznie odbiera mi swą
postać sprzed moich oczu, skazując mnie na udręki. Nie byłem gotów na
zmierzenie się z myślą, że mógłbym się więcej z nim nie spotkać, że mógłbym
nigdy więcej nie spojrzeć mu w oczy, lśniące jak gwiazdy, nie dotknąć jego
dłoni, tak ciepłej, tej samej, która, w chwili w której obejmowała moją, czułem
jakby otulał mnie płaszcz bezpieczeństwa. Moja dusza była pusta, zaś serce
wyrwane i zatopione gdzieś na dnie rzeki Han, w ciemnych głębinach, które
wydawały się nie mieć dna. Jedynie mrok, strach i zguba, która czekała każdego
śmiałka nurkującego w otchłani.
Wydawało mi się, że właśnie tam jest moje miejsce, tam powinienem się
znaleźć. Pragnąłem już spokoju, chociaż wiązałem go z mym ukochanym. Jak długo
chce mnie skazywać na ból, który tak trudno przetrwać, mimo świadomości, że
jest ktoś, dla kogo powinienem żyć? To nie działało – im więcej czasu mijało,
tym częściej stawałem na moście, wpatrując się w nęcące odmęty wody. Pragnąłem
się zanurzyć w jej oczyszczających falach i pozostać tam na zawsze, zasnąć i
nie musieć się znów mierzyć z każdym dniem. Odejść i nie wracać, już nigdy.
A
mimo to każdego dnia wstawałem z łóżka, z nadzieją, że to ten dzień, gdy Jonghyun znów do mnie wróci, poczochra moje
włosy, rzucając jakąś wymówkę. Nie interesowało mnie, co miał mi do
powiedzenia, czemu po tym, jak mnie pocałował, zniknął. Tak naprawdę, chciałem
tylko tego, by wrócił. Czy to tak wiele?
Nigdy nikogo nie kochałem i nie
będę kochać tak jak jego, byłem tego pewien. Nawet wtedy, gdy zobaczyłem go po
raz pierwszy po dłuższym czasie, byłem pewien, że to jedyny człowiek, który
mógłby dać mi choć odrobinę szczęścia. A może to tak, że tylko od niego
chciałbym je przyjąć, gdyż ofiarował mi je w tak prostej formie – jedynie będąc.
Gdy
rano wstawałem, widziałem, że babcia nucąc coś pod nosem, ubierała choinkę.
Zatrzymała mnie nawet, jej spokojny głos przeciął chaos w mojej głowie, lecz ja
tylko przyśpieszyłem kroku, opuszczając głowę.
Nie wierzyłem w Boga, już nie.
Przecież, gdyby był, na świecie istniała by sprawiedliwość, a każdy miałby
prawo do szczęścia. Ja go nie miałem,
bo nie zapracowałem na to wystarczająco mocno. Może musiałem się jeszcze
bardziej postarać, a może to było coś, do czego nigdy nie miałem sięgnąć.
W moim domu jedynie babcia
celebrowała narodziny Jezusa, podczas gdy ja po prostu starałem się uśmiechać,
gdy przenosiła na mnie pełne szczęścia spojrzenie. Babcia wierzyła, ufała Bogu,
a ja zazdrościłem jej tej wiary, chociaż przecież z pełną świadomością ją
odrzuciłem. Wydawało się, że wystarczyło po prostu uwierzyć w to, co mówił
Kościół, w to, co przekazywali ludzie, a świat stawał się piękniejszy, jakby
bardziej kolorowy, z klarownym planem na wszystko, nawet na śmierć. Ja jednak
nie byłem w stanie zmusić się, by choćby poznać źródło szczęścia mojej kochanej
babci, za to zawierzałem się naturze i przeznaczeniu, które grało ze mną w
karty.
Stałem na scenie, lecz całkiem
opuszczony, nawet snop światła na mnie rzucony był wyblakły, ledwo przebijający
ciemność. Nikogo ze mną nie było. Byłem aktorem opuszczonego teatru, w którym
brakowało nawet reżysera sztuki, gotowego wziąć scenariusz mego życia we własne
ręce. Byłem samotny, a jedyny, który gotowy był stać pod sceną, zniknął.
Tęskniłem. Kochałem.
A jego nie było.
Zmieniłem
pozycję, opuszczając powieki. Byłem przemarznięty i chciało mi się spać, a mimo
to uparcie czekałem, czując w sobie już ledwie tlący się promień nadziei, że
może mój ukochany przybędzie. Chciałbym, by złapał mnie za rękę i uśmiechnął
się tym pięknym uśmiechem, by znów stał się moim bohaterem. Tak jak wtedy, gdy
obronił mnie przed oprawcami w szkole, całkiem zmieniając ich nastawienie do
mnie. Lub tak, jak wtedy, gdy nie opuścił mnie, gdy odkrył prawdę o mojej
matce. Usiadł wtedy obok mnie i objął, nie ruszając się ze swojego miejsca przez
długi czas. Pozwolił mi płakać, a ja to robiłem. To właśnie wtedy chyba pojąłem,
że łzy, które starałem się skrywać, przy nim mogłem wylewać bez wstydu, bo on
wszystko rozumiał i zawsze starał się sprawić, by świat był choć odrobinę
lepszy. Akceptował mnie, a wraz z tym nadchodziła moja własna samoakceptacja,
tak przeze mnie wyczekiwana. Po raz pierwszy od dawna czułem się bardziej na
miejscu, potrzebny. Porzuciłem takie myśli zaraz po wstąpieniu na teren szkoły,
gdzie rozpieszczone dzieci, myślące, że mogą zawładnąć światem, rządziły
uczuciami i chęcią do życia. Moją ukradli i zdeptali, gnębiąc ciało i duszę.
Każdy dzień był udręką, a ja marzyłem o tym, by nastąpił koniec, nawet jeśli to
miała być moja klęska. Byłem tak przerażony, że nawet własne tchórzostwo już
było mi obojętne. Nie można być tchórzem jeszcze bardziej, gdy sprzedało się
własne życie przypadkowi, leżąc w brukowanej alei. Umierałem w szkole.
Potem pojawił się Jonghyun, moje
wybawienie.
A mimo to umierałem dalej. Jak to
możliwe?
-
Przeziębisz się, nieodpowiedzialny dzieciaku.
Nie byłem w stanie odpowiedzieć.
Jedynie uniosłem powieki, dziwnie ociężałe i uśmiechnąłem się zdrętwiałymi
wargami. Doczekałem się go. Po raz kolejny do mnie powrócił.
-
Bummie, przecież ty jesteś przemarznięty – wykrzyknął, obejmując mnie. Jego
pełne obawy oczy błądziły po mojej twarzy, sam już nie wiem czego szukając. Nie
skupiałem się na jego czynach, zamiast tego przyciągnąłem go za szalik i mocno
do niego przytuliłem, wdychając uspokajający zapach. Nie było nic lepszego niż
jego ciepło, które niosło za sobą bezpieczeństwo.
-
Czekałem na ciebie, hyung – oznajmiłem mu, czując dumę, że dałem radę.
-
Świetnie. Ale czy możesz mi wytłumaczyć, dlaczego czekałeś na mnie tak lekko
ubrany? Twoja babcia gotowa będzie oskarżyć mnie o całe zło świata, gdy tylko
zobaczy w jakim jesteś stanie.
Uśmiechnąłem się ponuro. Niechęć
między Jonghyunem a moją babcia była niemal sławna. Zdaje się, że wszyscy
doskonale wiedzieli, że ona nie akceptuje mojego przyjaciela, mimo, że nawet
jej własne przyjaciółki wstawiały się za nim. Wiele razy słyszałem jak siedząc
z nimi przy herbacie, twierdzi, że po prostu nie potrafi się do niego przekonać.
One w zamiast powtarzały, że to przecież taki porządny chłopak, z dobrej
rodziny, zawsze grzeczny, pomocny, uśmiechnięty. Schowany za drzwiami kiwałem
potakująco głową, natomiast później, podczas gdy one wychodziły, obiecywałem, że
na pewno go pozdrowię, gdy tylko się zobaczymy.
- Byłem
niecierpliwy – przyznałem, pozwalając, by założył mi własne rękawiczki na
dłonie. Serce mi mocniej załomotało, a na twarz wpełzł rumieniec. Czułem go na
zziębniętych policzkach i, zdaje się, sam Jonghyun również to zauważył -
uśmiechnął się pod nosem, a jego oczy zabłyszczały figlarnie. Przez cały czas
klęczał na chodniku, podczas gdy ja pragnąłem, żeby był jeszcze bliżej.
Dlaczego był tam, to nie było jego miejsce.
-
Dlaczego?
-
Zniknąłeś zupełnie niespodziewanie, hyung. Chciałem cię zobaczyć.
-
Bummie, przecież obiecałem. Miałem już nigdy nie znikać, pamiętasz? – Pokiwałem
potakująco głową, choć tak naprawdę jego słowa były zupełnie zatarte w mojej
pamięci. Nie byłem pewien czy coś takiego mówił, czy kiedykolwiek coś na ten temat wspominał. Wiele naszych
wspomnień było dziwnie oddzielonych ode mnie grubą nieprzezroczystą taflą szkła,
którego źródła nie potrafiłem ustalić. Czy może winę ponosiły moje wypadki, czy
może moja chęć zniknięcia, tak często towarzysząca mi w ostatnim czasie, gdy
chciałem być jednocześnie coraz bliżej Jonghyuna, ale też coraz dalej? Jego
bliskość była ukojeniem bólu, ale też źródłem innego, niezrozumiałego dla mnie.
Całkiem nowego. – Widzisz, kochanie. Musiałem coś załatwić, ale już jestem.
Nigdzie się nie wybieram, Bummie.
Wstrzymałem
spojrzenie, a potem ukryłem twarz w dłoniach. Czy ten pocałunek miał jakiś sens?
Czy miał być zwiastunem nowych wydarzeń? Pragnąłem tego jak nic innego,
chciałem, by mnie tulił, pieścił mnie ciało. Chciałem tych słów. Tych dawno
wyczekiwanych przeze mnie dwóch słów, znaczących tak wiele dla zakochanego
człowieka. Czy mogłem dostać od niego więcej, niż to, co dał mi dotychczas? Czy
moja śmiałość nie była zbyt pochopna, w pragnieniu jego miłości?
-
Kibummie? A co to miało być?
-
Hyung… - udało mi się jedynie wyjąkać. Błagałem go w myślach, by domyślił się o
co mi chodzi, gdyż sam nie potrafiłem na głos przyznać się do swojej zakazanej
miłości, niedozwolonej przed światem.
- Nie
myśl o tym, Bummie. Będzie na to czas – stwierdził. Przez chwilę jedynie
patrzył w moje oczy, podczas gdy w jego szalała burza. Dopiero po chwili, jakby
na przekór własnym słowom, ułożył dłoń na moimi policzku, delikatnie pieszcząc
moją skórę kciukiem. Miałem ochotę łkać, tak bardzo czułem w sobie miłość do
niego. Rozrywało mi serce z niepewności i oczekiwania na to, co może się stać. Czułem
jak się zbliża, lecz ja sam nie potrafiłem się poruszyć. Jedynie patrzyłem
przed siebie, wprost w jego migotające oczy. Czy, gdy niebo nagle przecina
błyskawica, czy lśni ono jak te oczy? Czy gdy w ciemności rozbłyska latarnia,
nagła zbawcza iskierka – czy niesie ona
tyle światła, co te oczy? Czy ogień w kominku liżący polana w zimną noc, daje
tyle ciepła, co te oczy?
To on mnie pocałował, przelewając w dotyk
naszych warg więcej uczuć, niż potrafiłem sobie wyobrazić, więcej, niż
niejednokrotnie sam czułem. Czasami byłem jedynie pustą skorupą, nie było we
mnie nic, żadnych emocji, uczuć, pragnień, porzuconych gdzieś na dnie duszy
marzeń. Wtedy nie potrafiłem nawet zrobić jednego kroku, schowany między
fałdami własnej klęski. A jednak, mimo to, mimo wszystkich śladów, że nie
jestem godzien na niego, na to życie, które próbował uratować, on mnie całował,
coraz mocniej, natarczywiej. To był nasz drugi pocałunek, bardziej
przypominający walkę, niż nasze ostatnie zbliżenie. Próbowałem się poprawić,
specjalnie dla niego, lecz nie potrafiłem, choć wsunąłem dłonie pod jego szalik
i mocno za niego trzymałem, bojąc się, by przede mną nie uciekł. By nie
zostawił mnie po raz kolejny, pozostawiając na moich ustach swój własny smak.
Przesuwał wargami po moich, a ja
czułem iskry, które przebiegały po plecach, swoją wędrówkę kończąc chyba w
stopach. Gdy jego dłonie błądziły po skrawkach mojej odsłoniętej skóry,
pragnąłem, by stopił się ze mną w całość, tak było mi dobrze. Nie potrafiłem wyobrazić sobie, że mógłby
przestać. Pragnąłem go.
Nie
wiedziałem co myśleć, gdy odsunął się ode mnie. Nie chciałem go puścić, czując
panikę w sercu. Czekałem na jakiekolwiek słowa,
które potwierdziłyby, że to wcale nie był zwykły pocałunek, że może
oznaczał on początek czegoś nowego, lepszego, kolejnego etapu tego życia, które
jak dotąd było po prostu szare, jak popiół, wyściełający zgliszcza. Popiół był
wszędzie, padał z nieba jak deszcz, bury, niepokojący; pokrywał wszelkie
powierzchnie; otaczał mnie jak kokonem, sprawiając, że świat stawał się jednostajną
szarością. To przecież widziałem, gdy oczekiwałem śmierci w parkowej alei.
Niebo było popielate, świat tez był taki, jakby to była zmowa przeznaczenia, by
nie dawać jakiekolwiek nadziei nawet tym,
którzy już niczego nie oczekiwali - tylko właśnie jej. Nadziei, pięknej,
kolorowej, w kolorach, których człowiek nie potrafił pojąć.
Był też we mnie, gdzie szalał
ogień, spalający wszystko – miłość, dobroć, chęć do życia; pozostawał jedynie
szary popiół.
Czy
zatem jego usta na moich mogłyby pomalować niebo na błękitny kolor? Czy słońce,
kiedyś jakby przyćmione, mogło już być tak żółte, jak powinno być?
Bo chociaż Jonghyun był moim
słońcem, bohaterem, biegnącym mi na ratunek, przecież kochałem ciepło.
Bezpieczeństwo wiązałem jedynie z nim, bo chociaż sprawiało, że na świecie
powstawały cienie, nic w nic nie mogło się chować. Noc i szarość były
niebezpieczne, bo nie niosły nic, co byłoby dobre. Jedynie mary, zjawy, zło,
zimno. Noc była porą, gdy koszmary wychodziły z ukrycia i nawet uścisk ramion
nie był wystarczający, by odgonić ciemne kształty sprzed oczu.
Czy jego usta mogły zmienić
świat?
-
Hyung – jęknąłem kolejny raz, spuszczając wzrok. Chciałem być tylko jego, czy
on też tego chciał? Czy wziąłby to, co miałem mu do zaoferowania, nawet jeśli
było to tylko pokaleczone, niedoświadczone ciało i pęknięte serce?
-
Chodźmy do ciebie, Kibummie. Musisz się ubrać w coś ciepłego.
-
Ale, hyung…
-
Porozmawiamy o tym, Bummie. Obiecuję. – Złapał mnie za dłoń i pomógł wstać, zaś
gdy już stałem prosto przyciągnął mnie znów do siebie, przytulając. Ustami
musnął moją odsłoniętą szyję, przecież był niższy ode mnie, już od dłuższego
czasu. – Nie zostawię cię już nigdy, Bummie.
Serce zabiło mi mocniej.
Powiedział to.
*
Byli na jakiejś łące, wiecznej
zieleni skąpanej w promieniach słońca, o której istnieniu Kibum nawet nie miał
pojęcia. Gdzież mógł się wybrać, gdy gubił się nawet na ulicach miasta, zbyt
przekraczającego swą wielkości szklany klosz matki? To była inicjatywa
Jonghyuna, by spakowali plecaki i wyruszyli w wycieczkę, daleko od cywilizacji,
która tylko przeszkadzała im niepotrzebnym gwarem. I chociaż pomysł był Kima,
młody Bum skwapliwie przytaknął, gotowy iść za nim gdziekolwiek by chciał,
czując już w sobie pewne oznaki zbytniego przywiązania do przypadkowo
spotkanego w deszczowe popołudnie człowieka – ponadto, czy za miastem nie miało
być pięknej ciszy, wypełnionej tymi dźwiękami, których tak wyczekiwał w
opuszczonej części parku? Niosły one życie, bo nic nie było w bezruchu,
wszystko się przemieszczało, latało, planowało, lśniło. Żadnych przerw,
przecież natura nie ustawała. Chyba właśnie to tak się podobało młodemu chłopcu
– że cokolwiek by się nie działo, do jakiej sytuacji by nie doszło, na naturę
zawsze mógł liczyć, bo nigdy nie zostawiała go sama, otulała swymi ramionami,
utkanymi ze słońca, rosy i cichego trelu pośród drzew. Gdy czuł się samotny,
pozwalał sobie na zasłuchanie w ciszy, gdzie otaczało go miliony dźwięków, a
świat chętnie otaczał go swymi zapracowanymi ramionami. To była kolejna swoista
kula, w której się znajdował, lecz wydawała się ona nie mieć końca, być bez
granic, które by nakazywały mu pozostać w jednym miejscu, bez możliwości
poznania czegoś więcej, niż tylko to, co go otaczało na co dzień.
Natura,
nieustannie zapracowana, przypominała mu, że nigdy nie jest sam i może się
czemuś zawierzyć, nawet jeśli wylewając swe troski, nie byłby w stanie otrzymać odpowiedzi. Wystarczyła mu
chyba tylko świadomość, że istnieje coś, co ma sens i władzę, której on może
się podporządkować, nie bojąc o własną wolność. Ta była dla niego ważna, mimo że
czasami czuł, jakby daleko mu było od bycia panem własnego życia.
Pozwolił sobie położyć się pośród
trawy, obserwując niebo nad nim. Nawet nie zwracał szczególnej uwagi na
Jonghyuna, który przysiadł obok niego i bawił się jakimś kwiatkiem, spoglądając
na niego. Był zbyt zajęty tym, co dzieje się nad nim, by zwracać uwagę na coś,
co jest wokół – niebo było piękne, w niezwykłym odcieniu błękitu. Zdobiły go
te chmury, które skłaniały do zabawy w
wyszukiwanie kształtów, zaś nad tym wszystkim królowało słońce, pan na
bezbrzeżnym oceanie.
- Podoba ci się tu? – zapytał
Jonghyun, gdy cisza przedłużała się. Nie lubił jej nadal gdy była w nadmiarze,
mimo że przecież już poznał jej walory
artystyczne, a także pewien wpływ jaki miała na ludzką duszę.
- Tak, hyung – potwierdził, nie
wysilając się na dłuższą odpowiedź. Jedynie przekręcił się na bok, spoglądając
spod przymrużonych powiek na chłopaka. Był przystojny, już dawno to zauważył.
Byłby niemądry, gdyby nie zwrócił na to uwagi, mimo, że przecież byli tylko
zwykłymi znajomymi, których nie łączyło nic więcej, niż nie musiało. Jonghyun
twierdził, że byli przyjaciółmi, ale kimże jest przyjaciel? Tego Kibum nie
wiedział. Właściwie, mimo że posiadał pewną definicję czym przyjaźń jest,
ostatecznie w nią nie wierzył i nawet nie próbował tego zmienić. Nie
potrzebował żadnych komplikacji w swoim
życiu, a tym niewątpliwie byłoby wplątywanie się w niewygodną relację z innym
człowiekiem. Być może gdzieś na dnie
duszy tęsknił do tego, lecz czy można czuć tęsknotę do czegoś, czego nigdy się
nie poznało? Na pewno nie, a przyjaźń przecież nie istniała. Nie było sensu
nawet się nad nią zastanawiać, bo to było tylko błądzenie pośród marzeń, nic
nie wnoszących do jego życia.
Przyjrzał się Jonghyunowi bliżej.
Zawsze zwracał uwagę na oczy – były one
przecież zwierciadłem ludzkiej duszy, ukazującym wszystkie emocje, nawet fałsz, wydający skrywać się głęboko pod
wszystkimi maskami; lecz teraz był w
stanie jedynie zauważyć, że te są wpatrzone w niego i wcale nie zamierzały
odpuścić, jakby siłowali się o to, kto
pierwszy odwróci wzrok. Młodszy Kim przez chwilę bawił się myślą, że
mógłby wziąć udział w ten rozrywce, lecz zaraz porzucił ten pomysł – patrzenie
w oczy mogło być niebezpieczne, o ile nie chciał utknąć pomiędzy niepotrzebnymi
mu uczuciami. Miał ich sam w sobie wystarczająco, by myśleć też o tych drugiego
chłopaka. Zajął się za to znajdującymi wokół niego kwiatami, udając, że wcale
nie dostrzega nieco niepokojącego spojrzenia Jonghyuna. Być może nie czuł się
na tyle doceniony tego dnia, tak jak zawsze to było, ale powinien wybaczyć
Kibumowi – czyż nie znajdował się w miejscu, które mógłby nazwać swoim domem,
gdyby nie oczywiste, że pochodził raczej z gwiazd? Tak twierdził Jonghyun, lecz
wtedy jego znajomy, jak ten sam siebie nazywał, jedynie spuszczał skromnie
wzrok, mamrocząc, że mówi głupstwa. Dla Jonghyuna to jednak nie były głupstwa,
a chłopak siedzący przed nim niezwykle go inspirował. Chciał być zawsze obok
niego i powtarzał sobie, że to jedynie przejściowe zainteresowanie, które
pewnego dnia po prostu przeminie. Być może wtedy, gdy ten chłopak w końcu
nazwie go przyjacielem, czego przecież nie chciał nigdy zrobić. Wtedy pewnie granice
zatarłyby się, a on, mogąc poznać Kibuma bliżej, przestałby o nim niemal
obsesyjnie myśleć.
- Zróbmy wianki, hyung! – wykrzyknął
młodszy i szybko wstał, by pozbierać odpowiednią ilość kolorowych kwiatów,
natomiast Jonghyun nawet nie drgnął, z rozbawieniem obserwując biegającego
chłopaka. Wyglądał po prostu uroczo, gdy jego dziwnie za szeroka koszulka
powiewała za nim, zaś nieco przydługie włosy podskakiwały przy każdym jego
kroku, gdy schylał się po kolejne rośliny, dokładane do naręcza kwiatów, trzymanych
blisko serca. Może nie powinien go tak
nazywać, lecz nic innego nie nasuwało mu się na myśl, gdy na niego patrzył. Był
jedynie młodym chłopcem, pragnącym zabawy i w niej się zatrącającym. To
sprawiało, że uśmiech na twarzy obsypanej piegami był szerszy niż kiedykolwiek,
brązowe oczy tak przypominające kocie, błyszczały kusząco. – Hyung, no! Rusz
się!
To był moment, gdy Kibum był po
prostu sobą, tym samym, który starał się nie pamiętać o szklanym kloszu, o
dzieciakach, które każdego dnia na niego czekały, o tym, że niejednokrotnie
zastanawiał się jak to jest umrzeć. To był czas, gdy po prostu bawił się,
udawał, że nadal jest dzieckiem, które jest nieświadome niczego, choć tak
naprawdę zdążył uzbierać bagaż, który ciążył mu przy każdym kroku. Ludzie
złożyli do niego troski, żale, liczne złe słowa i spojrzenia, sprawiające, że
ramiona chłopca uginały się od ciężaru. On jedynie go nosił, to inni go
wypełniali, zmuszając go do okrutnych prób zrobienia kolejnego kroku.
Lecz nie teraz, teraz Kibum był po prostu
Bummem, który chciał upleść wianki, znajdując się z najbliższym mu człowiekiem
gdzieś na krańcu świata, z dala od wszystkich, z dala od kłopotów i tak jakby z
dala od dawnego, przestraszonego Kibuma, niechętnemu Jonghyunowi. Czyż przez
długi czas go nie odpychał, uraczając jedynie ciężkim spojrzeniem, dziwnie
dorosłym jak na takiego dzieciaka? Teraz zaś nawet starszy Kim go nie poznawał
– gdzie podział się ten dojrzały nastolatek?
Tego
chyba nawet sam Kibum nie wiedział. Być może natura choć na moment oddała mu
niewinność i pozwoliła na chwilę złudnej radości, która w każdym momencie mogła zaginąć? Koszmary
czaiły się blisko, złe spojrzenia również, tylko niekiedy światło umożliwiało
prawdziwe życie.
Lecz gdy zaczął zapadać zmrok, z
cienia zaczęły wychodzić prawdziwe
udręki, dotąd niewidoczne, dając chwile wytchnienia. Niebo pociemniało, zaś
słońce schowało się za horyzontem, sprawiając, że Kibum drżał, niespokojnie
wpatrując się w ścianę lasu, jaka zdawała się dopiero co wyrosnąć za nimi. Widział
jak pomiędzy koronami drzew błyszczą straszne oczy, za gałęzie chwytały
poszarpane mroczne dusze, zaś po trawie pełzły koszmary, gotowe opleść go swymi
mackami. Chwilę wcześniej błagał
Jonghyuna, by już wracali do domu, lecz ten stwierdził, że wciąż jest
dostatecznie wcześnie, jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że jego
towarzysz jest na skraju paniki. Może zresztą tak właśnie było, prawdę o swoich
lękach zdradził mu długi czas po tym, wyrzucając z siebie prawdę pod osłoną nocą. Dla niego owa osłona nic nie znaczyła,
była straszniejsza, niż ktokolwiek był w stanie pomyśleć. Koszmar za koszmarem,
ciemność utkana ze strachu, lepka jak pajęcza sieć, łapiąca chwile szczęścia i
jasności, gdy tylko się do niej zbliżały. Nienawidził tego i bał się najbardziej w świecie.
Czy
Jonghyun nie mógł po prostu go posłuchać? Wtedy może nie musiałby patrzeć jak
młodszy drży i nie zaproponowałby mu koca, sądząc, że to chłód zbliżającej się
nocy jest winien stanowi Kibuma. Ten miał chęć krzyczeć i uciekać, choć nie
miał gdzie; spędzili przecież dzień na
polanie otoczonej ciemnym lasem. Wszędzie byli wrogowie, w cieniu czyhała
śmierć, a w jego piersi rodził się krzyk, coraz potężniejszy, coraz gorszy, bo
nie mogący ukazać się światu.
Niebo późnego wieczora niewątpliwie
miało pewną urodę, której nawet do cna przerażony Kim nie mógł mu odmówić.
Granat, malowany pędzlem nad głowami ludzi, mieszał się z szarością i błękitem, lekkimi
pociągnięciami tuż ad linią widnokręgu,, tworząc lazurowy kolor, toczący na
nieboskłonie bitwę z mrokiem, powoli pełznącym w jego kierunku. Jasność
walczyła ostatnimi promieniami słońca, które niechętnie chowało się za
drzewami, podejmowało próbę, by choć odrobinę dłużej pozostać na niebie, pomalowanym
w granatowe plamy, zaś ciemność, wygrywająca, mimo uciążliwej próby światła,
posyłała w jej stronę jakby jej własną
broń, gdyż nic poza własną ciemnością i nimi nie było jej dane. Gwiazdy
towarzyszyły nocy, walcząc o jej panowanie na niebie, złotem zdobiąc niebiański
całun, zaś księżyc przyglądał się temu wszystkiemu ze spokojem, lśniąc coraz
mocniej. To była pełnia, pełna magii i władzy pora, która ożywiała naturę, ale
też wypuszczała w świat potwory.
Kibum
otarł łzę, gdy Jonghyun objął go ramieniem, lecz nie spuszczał wzroku z pana
nocy. Był on lśniąco perłową kulą, niekiedy muśnięta pędzlem zanurzonym w
szarej farbie, lśniącej równo mocno, co same gwiazdy. Chłopak nie wiedział, czy
może ufać księżycowi, skoro był on wysłannikiem nocy, zaś ta panowała nad
koszmarami. Wydawał się on być towarzyszem natury, lecz sam nie potrafił
zdecydować – kojarzyła mu się ona jedynie z bezpieczeństwem, bliskością. On był
obcy, odległy… lecz jakby samotny na niebie.
Jak
sam Kibum. Samotny na świecie, otoczony gwiazdami. Może Jonghyun miał rację?
Może to właśnie był jego dom?
*
W
szkole szybko zauważyli, że relacja między nami uległa pewnej zmianie. Jak to
się stało, sam nie byłem pewien. A może właśnie wiedziałem? Chociaż nigdy nie
potrafiłem określić pozycji Jonghyuna w szkolnej hierarchii, każdy zdawał się wiedzieć kim on właściwie jest. Nigdy nie
zabiegałem o tę wiedzę, po prostu akceptując jego miejsce, jakiekolwiek by nie
było. Wydawał się być po prostu kimś na uboczu, nie angażującym się w sprawy
zwykłych ludzi, może będąc ponad nimi, lecz jednocześnie każdy zdawał się
liczyć z jego zdaniem, choć niechętnie je wygłaszał. Mimo to, nikt się do niego
nie zbliżał. Również tego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Czy coś ich
odstraszało w moim przyjacielu? Czy było to możliwe? Gdy na niego patrzyłem,
wydawał się być najlepszą osobą na świecie, która nigdy nikogo by nie
skrzywdziła. Dobroć wręcz do niego biła, dlaczego więc jego dziwne
odosobnienie? Może to ta siła, której zawsze byłem świadom? Był wysoko, silny i
niezwyciężony, być może to szacunek trzymał wszystkich z dala?
Jeżeli zaś chodzi o mnie, sprawa
była wyjątkowo jasna. Byłem przecież byłym chłopakiem Miku Nasai, najbardziej
pożądanej dziewczyny w naszej szkole, to dało mi sławę już chyba na zawsze.
Zwróciłem ich uwagę, choć w ogóle się o to nie prosiłem, właściwie – uciekałem
od tego; wplątując się w relację w nią, dodatkowo wykazując daleko idący
indywidualizm. Moja chęć do podążania własną ścieżką, która tak zaimponowała
Miku, również przyciągała ludzkie spojrzenia, jakbym był jedynym chłopakiem z
przefarbowanymi włosami, dziwnymi ubraniami, niecodziennym podejściem do życia.
Byłem inny. Jak zawsze. Ludzie z jednej strony lubili tą odmienność, lecz z
drugiej bali się jej i starali trzymać jak najdalej, jakby była dziwną chorobą
– fascynującą, lecz straszną.
Ludzie
się patrzyli. Ciągle, bez chwili przerwy, jakby nie mieli własnych spraw na
głowie, jakby dwoje mężczyzn tak blisko siebie było bardziej interesujące niż
ich własne życie. Nie byli pewni, co właściwie nas łączy, czy to przyjaźń, czy
to coś więcej. Właściwie nawet ja sam tego nie wiedziałem, lecz i tak nie
potrafiłem pogodzić się z ich uwagą. Miałem ochotę krzyczeć, gdy tylko czułem
na sobie ich wzrok, chciałem wstać i wykrzyczeć im wszystkim, by po prostu
zostawili mnie w spokoju. Nie chciałem ich uwagi, a jedynie pragnąłem mieć przy
sobie Jonghyuna. On zresztą nie chciał
bym się nimi przejmował i zawracał sobie głowę innymi relacjami, niż ta z nim i
ja mu ufałem. Skoro tak mówił, musiało być dobrze, dlatego też gdy tylko ktoś
wypowiadał moje imię, spuszczałem głowę i szukałem mojego szczęścia pośród
innych, nijakich uczniów. Wymijałem bezbarwny tłum, stawiając krok za krokiem,
nie zważając na poszturchiwania, szepty, pozdrowienia, okrzyki. Umiałem to
robić, bo ucieczką parałem się cale moje wcześniejsze życie – a przecież droga
do Jonghyuna wcale nią nie była. To była tylko droga, która miała mnie zbliżyć
do szczęścia. Z dala od kłopotów, bliżej ratunku.
-
Kim Kibum.
Oto
nadchodziła. Nie dawała mi spokoju, chociaż robiłem, co tylko mogłem, by być z
dala od niej. Okazała się być najbardziej upartym człowiekiem na świecie, nawet
Minho, ten sam Minho, który uparcie
walczył o moje życie, odpuścił zmierzenia się ze mną. Sprawiało to, że byłem mu
wdzięczny, lecz jedynie odrobinę, zdając sobie sprawę, z jakim trudem doszliśmy
do tej sytuacji. Ona jednak nie poddawała się, jakby co najmniej stało się to
jej życiowym celem. Chyba sądziła, że mnie ratuje, wyciąga ze szponów Jonghyuna;
nadałaby się do mojej babci, jak sądzę. Obydwie tak samo na niego reagowały, a
ja nadal zupełnie nie rozumiałem o co im chodzi. O co chodzi całemu światu, że sprzeciwia się mnie i mojemu szczęściu, które
w końcu odnalazłem. Czy nawet na to nie zasługiwałem, że babcia kręciła głową
nad Jonghyunem, twierdząc, że nie potrafi go polubić, a ciszej wspominając, że
czuje w nim zło. Co sprawiło, że Miku tak uparcie mnie pilnowała i prosiła o
opuszczenie Jonghyuna? Dlaczego nawet Minho nie rozumiał słowa przyjaźń, choć
tak wiele dla niego znaczyło?
-
Miku, dobrze cię znów widzieć – rzekłem do niej, rzucając obłudny uśmiech i
jednocześnie szukając wzrokiem Kima. Chociaż chciałem znaleźć się już blisko
niego, wolałem też, by nie był świadom, że choć na chwile przystanąłem, by
odpowiedzieć na słowa mojej byłej dziewczyny. Doskonale zdawałem sobie sprawę,
że byłby z tego niezadowolony i wcale się nie dziwiłem – przecież byłem teraz
tylko i wyłącznie jego. Nikt inny nie miał do mnie praw, a już na pewno nie
ona. Sam nie potrafiłem zrozumieć czemu jednak przystanąłem, choć Jonghyun
mówił mi, bym ignorował wszystkich ludzi, którzy próbowali zwrócić moją uwagę.
Dotychczas tak robiłem, lecz coś kazało mi jej wysłuchać, choć niemal byłem
pewien, co znów chciała mi powiedzieć.
-
Nie kpij sobie ze mnie – odpowiedziała, wykrzywiając usta w gorzkim uśmiechu.
Widząc jej reakcję, również i ja przestałem udawać, że jestem choć odrobinę
zadowolony z naszego spotkania. Nie byłem i tylko modliłem się w duchu, by nie
było tu nigdzie Jonghyuna. Już dość miałem przez nią problemów. Gdyby nas
zauważył razem, mógłby być bardzo zły, a nie chciałem poczuć jego gniewu. Nie
wiedziałem jaką formę mógłby przybrać.
-
Masz rację. Czego ode mnie chcesz tym razem?
-
Gdzie jest Jonghyun? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, rozglądając się
nerwowo. Widocznie także ona nie chciała, by wiedział o tej rozmowie.
Zaśmiałem się zimno w duchu, z
satysfakcją patrząc nawet na jej zmarznięte dłonie, które bezskutecznie
próbowała ukryć w zbyt płytkich
kieszeniach. Nigdy nie nosiła rękawiczek.
-
W szkole, jak sądzę.
Skinęła głową, mamrocząc coś pod
nosem i zaraz do mnie doskoczyła, łapiąc za ramię. Szarpnąłem się zaskoczony,
lecz ona ani myślała mnie puścić, widocznie znów gotowa do powtarzania jej nudnych
kazań. Nie myliłem się wiele, gdy usłyszałem jej głos.
-
Opamiętaj się, Kibum, błagam cię. On cię zniszczy, odejdź od niego, nim będzie
za późno!
Wywróciłem oczami. Mimo, że usłyszałem to raptem drugi raz, miałem
wrażenie, jakby to było już nudne, jakbym już słyszał to zbyt wiele razy, by w
ogóle się tym przejąć. Miku mogła mówić co chciała – jej udział w moim życiu
minął bez większego echa, więc czemu w
ogóle miałabym zwracać uwagę na to, czego ona chce? Nie była zbyt istotna –
kiedyś była przecież niezbyt wygodnym kołem ratunkowym, jedynie potem, przez bardzo
krótki okres czasu, wydawało mi się, że mógłbym jej zaufać, może nawet mógłbym
się do niej zbliżyć, uważając za swoją przyjaciółkę. To było nieracjonalne i teraz
już wiedziałem, że się myliłem. Jonghyun był bardzo pomocny w dostrzeganiu
własnych błędów – tych, które popełniłem, gdy był nieobecny – do czego
niewątpliwie należało wejście w bliższe stosunki z Minho, Woohyunem, Dongwoonem
oraz Miku; jak i tych, które mogły mi
się dopiero przytrafić. Nie wiem, czy bym sobie poradził, gdyby nie pilnował
każdego mojego kroku, bym nie popełnił niepotrzebnych głupstw. Byłem mu bardzo
wdzięczny i miałem nadzieję, ze zdaje sobie z tego sprawę, sam przecież nigdy
mu o tym nie mówiłem, ponieważ nie byłem do końca pewien jego stosunku do moich
podziękowań. Może rozgniewałoby go to, a tego przecież nie chciałem.
-
Przestań, noona – wymruczałem nisko, ściskając palcami nasadę nosa. Czasami
czułem się po prostu przytłoczony jej usilnymi próbami uratowania mi życia,
jakby nie mogła się zająć swoim własnym. Niech znajdzie sobie chłopaka,
przecież teraz już z nikim nie była, skoro się rozstaliśmy, prawda? Nie
widziałem jej z nikim, więc może to był najwłaściwszy czas, by przestać udawać pogrążoną w niezrozumiałej
żałobie i znaleźć sobie kolejnego indywidualistę, podążającego własnymi
ścieżkami. Nie ja jeden wybijałem się, niekoniecznie w stwarzający pozytywne
wrażenie sposób, więc może niech rozejrzy się za innymi chłopcem z rozbitym
sercem?
Jęknęła
niesprecyzowanie i obejrzała się za siebie z pewną bezradnością w ruchach, tak
doskonale mi znaną. Przygarbienie ramion, ciężkie ruchy – tak wyglądało całe
moje życie. Takie było, nim poznałem Jonghyuna, więc jak ktokolwiek może
twierdzić, że ma on na mnie zły wpływ? To przecież on wyciągnął do mnie rękę w
pewne brzydkie, deszczowe popołudnie. Dzięki temu moje ramiona przestały chylić
się ku dołowi, by tylko ukryć samego siebie we własnych objęciach, zaś moje ruchy
przestały być niezgrabne – byłem już pewny siebie, bo za sobą miałem właśnie
jego – Kim Jonghyuna. Bohater, który uratował zepsutego chłopca. Mój bohater.
Miałem niemal ochotę ją
pocieszyć, ale zamiast tego przestąpiłem z nogi na nogę, gotowy powrócić do
moich poszukiwań, skoro doszliśmy do pewnego porozumienia. Wtedy jednak
uniosłem wzrok i podążyłem za jej spojrzeniem, by poznać adresata bezradności w
oczach. Minho, tak jak zawsze czaił się gdzieś w cieniu, pomiędzy światem
koszmarów, a jasnych jaw nocnych, przypominając mi piekielnego sędzię. Zdawał
się mnie oceniać powłóczystym
spojrzeniem czarnych oczu, zaglądających mi niemal na dno duszy. Nie byłem
pewien, czego mógł szukać, lecz miałem nadzieję, że dostrzegł całą miłość, jaką
darzyłem Jonghyuna. Przecież wiedział, nie byłem zbyt uczuciowy, zatem to
musiało być prawdziwe, prawda? Nie pozwoliłbym sobie na kochanie kogoś, kto nie
zasługiwał na moją miłość, czemu tego nie dostrzegał? To oni musieli byli ślepi
i całkiem głusi, nie ja.
-
Spiskujecie przeciwko mnie? – spytałem z rozbawieniem, choć tak naprawdę
wrzałem w środku. Z jednej strony chciałem mieć chwilę na okazanie słabości, krzyku
rozpaczy, ponieważ, ktoś, kogo naprawdę zdołałem polubić dążył do mego
zniszczenia; lecz z drugiej myśl, że najwyraźniej zaczęli współpracować, by wyciągnąć mnie z opresji, była nieco
wstrząsającym odkryciem. Podobno mienili się moimi przyjaciółmi, czy zatem nie
mogli po prostu odpuścić i pozwolić mi normalnie funkcjonować, tak jak mi to
odpowiadało? Z dala od nich, za to blisko Jonghyuna.
-
Kibum, to…
Wiedziałem, co spowodowało jej
nagłe umilknięcie, jednak nic nie zrobiłem w związku z tym. Po prostu patrzyłem
na jej blednącą twarz, w jej oczach dostrzegając strach i Jego odbicie. Byłem
spokojny, mimo że wiedziałem, że nie będzie zadowolony, że tu jestem. Nie byłem
również zaskoczony, że mnie znalazł – zawsze pojawiał się tam, gdzie powinien,
nawet wtedy, na tej ławce, w deszczowe popołudnie.
-
Chyba ci coś mówiłem, Bummie? – wyszeptał do mojego ucha, jednocześnie obejmując
mnie w pasie. Przytaknąłem ponuro, dalej nie spuszczając wzroku z Miku, teraz
przypominającej raczej woskową figurę niż zwykłą dziewczynę. Strach malował się
na całym jej obliczu, gdy nam się przyglądała, lecz nie potrafiłem czuć
współczucia wobec niej, jedynie mściwą satysfakcję. Chciała odebrać mi to, co w
moim życiu było najlepsze, wiec powinna za to cierpieć, by już nigdy nie
pomyśleć o tym niedorzecznym zadaniu.
Jedna z dłoni Jonghyuna
przemierzyła drogę po moim brzuchu, okrytym przez czarny płaszcz i po chwili
spoczęła na policzku. Czułem ciepło jego dłoni na zimnej skórze i zadrżałem z
ledwo tłumionej przyjemności. Coraz częściej czułem w sobie te emocje, które
niebezpiecznie kumulowały się moim ciele, gdy tylko mnie dotykał. Lecz teraz
jedynie przesunął kciukiem po moich wargach, na oczach całej szkolnej
społeczności, na oczach Minho i Miku. Widzieli to, jak skamieniali stali i
obserwowali jak moja własna ręka spoczęła na tej Jonghyuna, a na usta wpływa
uśmiech, którego prawdopodobnie nigdy im nie pokazałem. Nieważne było jak
ludzie mieli na to zareagować, przy nim
nie bałem się niczego, przecież obiecał mi być moim słońcem. Dla mnie
zawsze istniał jako bohater, który chroniłby mnie całym sobą.
To był jedynie delikatny dotyk,
lecz wiedziałem i ja, i on, i oni, co miał on oznaczać. Byłem jego i nikt nie
miał do mnie prawa, poza nim. Zgadzałem się z tym, pragnąc, by stopił się z
moim ciałem i nigdy nie wypuszczał mnie z ramion, by prowadził mnie w życiu,
zapoznawał ze światem.
Gdy
odeszliśmy od nich, przycisnął mnie do ściany i spojrzał płonącymi oczami
prosto w moje. Widziałem w nich mnogość emocji, lecz nie trudziłem się ich
odczytywaniem. To nie był czas na to, na niepotrzebne myśli, gdy był tak
blisko, nawet jeśli zły.
-
Następnym razem ci tego nie odpuszczę, Kibum – syknął, twarzą zbliżając się
bardzo blisko mojej. Jego dłoń przyciskała mnie mocno do ściany, lecz to nic,
po prostu chciał pokazać swoją rację. Rozumiałem to. - To miał być ostatni raz. Więcej razy nie
będziesz z nimi rozmawiać.
Moje serce przyśpieszyło. Martwił
się o mnie. Walczył o mnie. O mnie.
Kochał
mnie.
-
Oczywiście, hyung. Obiecuję ci to.
*
W
święta nie musiałem pokazywać się ludziom, którzy koniecznie chcieliby zniszczyć
moją powoli rodzącą się relację z Jonghyunem. Jeszcze nie umiałem nazwać po
imieniu tego, co było między nami, lecz
wierzyłem, że to wszystko się wyjaśni. Byłem pewien, że on dopnie tego, byśmy
byli najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. To wszystko musiało czekać na nas za
rogiem, do którego zmierzaliśmy, bo chociaż nie mogłem powiedzieć, że nie czuję
się dobrze przy nim, wciąż czekałem, aż ludzie umilkną, aż echo wydarzeń z przeszłości
przestanie dźwięczeć w powietrzu, a ja w końcu będę mógł się w pełni poświecić
pielęgnowaniu tej miłości. Daleko jej było, by brak czułości doprowadził do jej
uschnięcia – zapewne nawet i ona wiedziała, że na to wszystko trzeba poczekać
odpowiedni czas, już niedługi, jak wierzyłem.
Jonghyun
obiecał mi, że świąteczny dzień spędzimy razem, a ja nie mogłem się oprzeć
wrażeniu, że brzmi to jak randka, z którą nie miałem zbyt dobrych wspomnień. Do
tej pory coś takiego organizowałem jedynie z Miku – przymus zabierania jej ze
sobą i udawania, że razem z nią czuję się doskonale, sprawiał, że nie umiałem w
głowie wytworzyć obiektywnej oceny wobec randek. Oczekiwałem tego momentu,
drżąc wewnątrz z niepewności, nie śmiejąc zadać żadnego pytania chłopakowi, z
jednej strony licząc na odpowiednią niespodziankę. Martwiłem się, czekając na
Jonghyuna przed własnym domem, niemal czując na karku przeszywający wzrok
babci. Nie zwracałem już na to uwagi, jej niepokoje i modlitwy były całkowicie
pozbawione sensu – umiałem o siebie zadbać, i mimo, że popełniałem wiele
błędów, byłem przekonany, że miłość do akurat tego konkretnego chłopaka wcale
nim nie była. Gdy starałem się na to patrzeć bez emocji, byłem właściwie niemal
pewien, że ta dłoń, która splatała się z moją, te usta, które wyginały się
specjalnie dla mnie, te oczy, które zwracały uwagę tylko na mnie, to bardzo
dobra decyzja, która będzie jak wiatr, unoszący ptasie skrzydła. Przy nim
mogłem rozkwitać, oddychać pełną piersią, słuchać ciszy, która nigdy nie była
głuchą. Przy nim mogłem w końcu żyć, bo przecież stał na straży mojego szczęścia.
O
odpowiedniej porze złapał mnie za dłoń. To zapewne miał być znak dla mojej
babci - być może byłem dla niej już stracony, skoro splotłem się z wysłannikiem
szatana, jak ona chciała go nazywać. Balansowałem na granicy. Nie miałem
pojęcia, dlaczego mam tą pewność, że właśnie takie są jej myśli, że ta granica
nie dawała jej spokoju. Zdawałem sobie sprawę, że przyjaźń z Jonghyunem
zmieniła nieco w moim życiu, lecz nie sądziłem, by można oddzielić to wyraźną
linią od mojego wcześniejszego zachowania. Byłem Kibumem, nieco odważniejszym,
nieco bardziej pewnym swego, lecz nadal skrzywdzonym.
Pociągnął mnie w stronę parku,
miejsca zbyt specjalnego, byśmy mogli kiedykolwiek o nim zapomnieć. Za wiele
tam się stało i to tylko tam usta jego i moje spotykały się ze sobą. Nie
pocałowaliśmy się więcej razy, niż te, które on zainicjował i cierpliwie
czekałem, aż zadecyduje o dalszych czułościach. Ja jedynie łapałem go za dłoń,
uśmiechałem się i wtulałem w jego umięśnione ciało, czując jak bardzo go
kocham. Nie potrafiłem ubrać w słowa miłości do niego, niemal przygnieciony jej
rozmiarem. Wypełniała mnie całą, lecz wciąż potrafiłem zmieścić jej w sobie
coraz więcej. Byłem jak niemające dna naczynia, w które Jonghyun wlewał swe
uczucia, a ja łapałem je chciwie, by w chwilach samotności móc przypominać
sobie jego czuły dotyk. Lubił kłaść dłoń na moim policzku, głaszcząc go
kciukiem, podczas gdy spoglądał głęboko w moje oczy. Czułem się wtedy zupełnie
obnażony przed nim, bo wyglądało to tak, jakby potrafił wyczarować pięciolinią
na mojej duszy i odczytywał z niej wszystko, co tylko chciał – słowa i smak
miłości, głęboko skrywane lęki, nawet te tajemnice, które wolałem przed nim
chować. Właściwie ich nie posiadałem, moim największym sekretem był on sam,
lecz były rzeczy, które powinny pozostać za swoimi drzwiami, mocno zabitymi.
Jego oczy zdawały się przestępować nawet tą nieprzepuszczalną barierę i
rozsiadać się wygodnie w miejscu, gdzie nigdy go nie chciałem.
Tam również znajdowało się imię
mojego oprawcy, człowieka, przez którego znalazłem się w szpitalu.
Nie chciałem o nim myśleć, i nie
chciałem również, by myślał o nim Jonghyun. Bałem się tego miejsca w swoim
umyśle, dlatego starałem się o nim zapomnieć najmocniej, jak tylko potrafiłem.
Przy nim to nie było możliwe, bo podejrzewałem, że on wie, co przed nim
ukrywam. Nie potrafiłem chować się za kamienną maską, nie obcy był mi tylko
ziejący pustką szklany klosz.
Gdy
siedzieliśmy razem na ławce, współdzieląc chwilę ciszy, w której słychać było zimę,
zaczął padać śnieg. Puchate kulki powoli spływały z nieba, nie przypominając
tego opisywanego w książkach śniegu. Nie było milionów różnokształtnych
płatków, które zachwycałyby ludzkie oczy, a jedynie te puszki, wyglądające jak
puch dmuchawców, unoszący się latem nad łąkami. Obserwowałem je przez chwilę, z
nie mniejszym zainteresowaniem, z jakim śledziłbym lot gwiazdek, by po chwili
zamknąć oczy. Czułem na sobie wzrok Jonghyuna, lecz nie poruszyłem się lub
nawet nie otwarłem ust, by to skomentować. Pozwoliłem sobie na chwilę zagubienia
we własnych myślach, nie przywiązując doń żadnej uwagi, po prostu różnokolorowe
obrazy przewijały się w mojej głowie jak
przyśpieszony film, klatka po klatce. Oddychałem spokojnie, gdy zupełnie
niespodziewanie ukazał się mi obraz Jonghyuna w dniu, którym się poznaliśmy. On
również nie był już dokładnie tak sam, wiedziałem to, lecz nie potrafiłem
pokazać różnicy jaka występowała między dinozaurem w deszczu, a moim bohaterem,
którego kochałem nad życie. Uśmiech ten sam, a może nieco smutniejszy; twarz ta
sama, lecz może odrobinę spokojniejsza; tylko może oczy trochę inne, jakby ciemniejsze, wypełnione tajemnicą, nie
chowały w sobie słońca. On sam był moim słońcem, to mi wystarczyło, nie pragnąłem
więcej. Chciałem jedynie, by mnie kochał, tak bardzo, jak ja jego; tak bardzo,
by świat nam zazdrościł; tak bardzo, by ludzie zapomnieli; tak bardzo, by
bolało.
Gdy
uniosłem powieki, napotkałem jego wzrok. Uśmiechał się czule, lecz nic więcej
nie byłem w stanie odczytać w jego twarzy. Te oczy, które kiedyś i ja z łatwością
rozszyfrowywałem, pozostały nieprzeniknione, ciemne, nieco chłodne, ale to nic.
To wszystko było nic, bo przecież wiedziałem, że i tak mnie kocha, że jest tu
ze mną i dla mnie.
Poczułem jak coś spada mi na
policzek. Puchata kulka trafiła na moją zmarzniętą twarz, lecz gdy uniosłem dłoń, by ją zetrzeć,
Jonghyun mnie zatrzymał. Patrzyłem na niego zdezorientowany, nie mając pojęcia
o co mu chodzi, z sercem dziwnie przyśpieszonym, z oczami zamglonymi. Śledziłem
jego palce, powoli się poruszające, a gdy lekko przymknąłem powieki, poczułem
tą dłoń, pozbawianą rękawiczki, lecz wciąż wystarczająco ciepłą. Ułożył ją na
moim policzku, kciukiem ścierając mokrą już plamę po śniegu, pozostawiając po
sobie palący ślad. Nie poprzestał na tym, a sunął opuszkami palców po dalszej
części mojej twarzy. Wstrzymałem powietrze, gdy dotknął mych ust, a moje serce
przyśpieszyło tak bardzo, jak nigdy dotychczas. Wypełniało mnie dziwne uczucie,
a w oczach czaiły się łzy, lecz chyba sam nawet nie wiedziałem czemu. Wpatrywałem
się w jego oczy, jeszcze bardziej niż zwykle, chciałem uzyskać odpowiedzi na
pytania, które bałem się zadać, o których bałem się nawet pomyśleć. Chciałem
wiedzieć, czy może mnie kochać, czy byłem wystarczająco dobry dla niego, czy
chciał mieć przy sobie tego nędznego Kibuma, szarego chłopczyka, który nie
umiał podnieść się na nogi. Czy mógłby po prostu ze mną być, dostając mnie
całego w podzięce?
Uchyliłem wargi, lecz jego dłoń
nie uciekła, przeciwnie, wydawał się być zadowolony. Dalej badał strukturę
moich warg, jakby nie poznał ich jeszcze wystarczająco. Może czekał na jakiś
mój ruch, lecz byłem zbyt zawstydzony,
by cokolwiek zrobić. Czekałem tylko na moment, gdy jego dłoń się przesunęła, co
zaraz się stało. Dotykał całej mojej twarzy, schował pod czapką kosmyk włosów,
który się stamtąd wydostał, a potem w końcu uśmiechnął, dotąd poważny. I ja w
końcu wziąłem oddech, który powstrzymywałem przez pewien czas. I czekałem.
Przez cały czas przy nim na coś czekałem, nigdy nie myśląc, na co czekam. Gdy byłem
sam, pośpiech był mi obcy, żyłem rytmem tego świata, który mnie wychował.
Miasta nadal były dostatecznie powolne, choć przyśpieszały biegu; lecz parki
nadal tkwiły w odwiecznym rytmie, odmierzanym dźwiękiem deszczu, podmuchami
wiatru, spadającymi liśćmi, tupotem mrówczych odnóży. Tutaj było spokojnie,
idealnie dla mnie. Gdybym mógł, stopiłbym się z drzewami, oddał w ich władanie,
jedynie obserwując, nie musząc brać udziału w ludzkim przedstawieniu.
-
Jesteś piękny – usłyszałem. Być może się zarumieniłem, lecz przede wszytki
złapałem za tą dłoń i ułożyłem na niej moją własną. Przez chwilę tak
siedzieliśmy; ja niemy, on wyczekujący. Wiedziałem, że chciał, bym w końcu to
ja coś zrobił i postanowiłem mu to dać. Jonghyunowi nigdy nie śmiałbym odmówić,
przecież go kochałem. Nie skrzywdziłby mnie.
Puściłem tę rękę i przysunąłem
się bliżej niego, by złożyć delikatny pocałunek na jego wargach. Uśmiechnął
się, czułem to, ale nie chciał mi pomóc w tej sytuacji, nadal czekał, tak jak
zawsze ja to robiłem. Próbowałem dać mu wystarczająco siebie, by był
zadowolony, by mnie nie puścił, twierdząc, że nie staram się wystarczająco.
Chciałem, by był zadowolony, więc powoli
usiadłem na jego kolanach, wtulając się w pachnący nim płaszcz. Była
zima, a on chodził w płaszczu, starając się wpasować w panujące mody.
Całowaliśmy się powoli, on
trzymając dłonie na moich plecach, ja próbując być coraz bliżej niego, niemal
się w niego wtapiając. Nie było ważne nic poza nami, nic poza tym parkiem, tym
śniegiem, który tworzył nam puszyste czapki na głowach, poza gorącem między
nami, który nie pozwalał dostać się mroźnemu powietrzu zimowego dnia. Nieważny
był w tym momencie czas poza nami, wiek zmian, nowe wynalazki, ludzie
podążający za nowinkami technologicznymi, powoli zmieniający się krajobraz,
nowości. Byliśmy tylko my, nasza dwójka i ten pocałunek.
Być może Jonghyun naprawdę mnie kochał?
Było
jeszcze bardziej zimno, gdy szliśmy ulicami Seulu, zmierzając w tylko
Jonghyunowi znanym kierunku. Znajdowałam się tuż obok niego, pozwalając, by
moje zmarznięte dłonie lekko zahaczały o te jego, by delikatny uśmiech nie
schodził z moich ust, nawet jeśli myśli usilnie próbowały tego dokonać. Przewijały
się czarnymi smugami, nieco jakby przyprószonymi szarością, niekiedy
przypominającymi raczej gęsty dym papierosów, niż cokolwiek innego. Nie były
słodkie, choć chciałem móc myśleć tylko o miłych rzeczach. Nie były spokojne,
bo szalały jak granatowa wichura.
Gdy
spoglądałam pod swoje nogi, dłoń Jonghyuna niespodziewanie, lecz powoli owinęła
się wokół mojej, zamykając ją w ciepłym uścisku. Przez chwilę nie podnosiłem
głowy, wpatrując się w ubity śnieg na nierównym chodniku, jedynie zerkając na
nasze splecione palce. Przez chwilę nic nie czułem. Przez chwilę o niczym nie
myślałem, jedynie patrzyłem, ale nie widziałem. Dopiero gdy westchnął coś, co
brzmiało jak moje imię, lecz równie dobrze mogło być czymkolwiek innym,
pozwoliłem sobie na niego spojrzeć. Uśmiechał się w moją stronę, chowając dolną
część twarzy w szaliku, a brązowe włosy pokrywały się powoli białym puchem,
lecz zdawał się zupełnie nie zwracać na to uwagi. Jego uśmiech dosięgał nawet
oczu, lśnił w nich, obiecując mi wiele. Obawiałem się, że zbyt wiele, choć chciałem usłyszeć te
wszystkie obietnice, które mogły być zapowiedzią czegoś niezwykłego.
Wiedziałem, że obietnice mogą być tylko pustymi słowami, mimo że ja moich nigdy
nie łamałem – może dlatego, że starałem się ich nie składać. Nie ufałem
ludziom, ufałem tylko Jemu. Dlaczego zatem miałbym powierzać cokolwiek
ludzkiemu słowu, tak złudnemu, tak nieszczeremu? Ludzie kłamali, oszukiwali, na
świecie działo się wiele zła, a ja miałbym kiedykolwiek sądzić, że moje
tajemnice, moje pragnienia mogłyby być bezpieczne w czyjejś głowie, w czyichś
ustach? Tajemnice ciążyły, zwłaszcza te nie swoje, były chyba cięższe niż
własne grzechy. Leżały na wyciągniętej dłoni, gotowe do uchwycenia przez
obcych, czających się blisko, chcących wydrzeć jakąkolwiek ułudę samotności,
własności, istnienia.
Lecz nie on.
Nie on, prawda?
Trzymał
mnie za dłoń, gdy przechodziliśmy przez ulicę. Ludzie patrzyli na nas, na nasze
ręce, przesuwali wzrok na nasze twarze, ale zapamiętywali tylko to, jakiej płci jesteśmy. Nie skupiali
się na niczym innym, nie zapamiętywali rysów naszej twarzy – liczyły się tylko
te dłonie, które nie chciały się rozłączyć. Może ich problem polegał na tym, że
nigdy nie chcieli nikogo poznać, zadowalali się zwykłą powierzchowną opinią,
jakby zapominali, że pod zwykłą powłoką znajduje się coś jeszcze, coś o wiele
ważniejszego. Ograniczały ich jakieś hasła głoszone przez innych, jakby nie
potrafili sami myśleć, podążając za tłumem, niby tak mądrym. Ludzie wcale nie
byli mądrzy. Nie byli dobrzy. A może byli, ale to świat był zły? Sam nie wiedziałem, co sprawiło, że
los toczył się tak, a nie inaczej, co sterowało tym wszystkim, miało władzę
nawet nad tymi mądrymi ludźmi. Twierdzili, że przecież są panami własnego losu,
a dawali się miotać po scenie jak szmaciane lalki. I jak ja sam.
Sam
nie wiem, gdzie byliśmy, gdzie się błąkaliśmy. Pamiętam tylko smak gorącej
czekolady, którą wcisnął mi w dłonie, gdy siedzieliśmy nad zamarzniętym stawem
i wpatrywaliśmy się w pokryte szronem drzewa. On obejmował mnie ramieniem, ja
zaś jedynie uśmiechałem się do niego nieśmiało, myśląc o jego ciepłych dłoniach
i oczach, których spojrzeniem mnie ciągle uraczał. Być może nie dane mi było
być kiedyś szczęśliwym, może nadal było coś, co powstrzymywało los przed
ofiarowaniem mi wynagrodzenia za tamten cza, ale będąc z nim, miałem wrażenie,
że bardziej szczęśliwym być nie mogłem. Nie istniało nic nadto, niż to, co on
mi ofiarował, nic nadto, co czułem do niego.
Było
już ciemno, gdy dotarliśmy do jakiegoś oświetlonego budynku. Wyglądał niczym
dwór, z tymi kolumnami i wysokimi oknami. Gdy zbliżyliśmy się do niego,
dostrzegłem duża salę balową i ludzi w bogatych strojach, porozmieszczanych po
całej powierzchni pomieszczenia. Doskonale wiedziałem, co to za uroczystość,
lecz nigdy nie miałem z taką do czynienia, jedynie słuchałem opowieści o
niezwykłych balach bożonarodzeniowych. Nie miałem pojęcia, co tu robimy, przecież włamaliśmy się na prywatną posesję,
ale mimo to pozwoliłem się pociągnąć za sobą Jonghyunowi, zmierzającemu po
schodach w górę budynku. Zatrzymaliśmy się na dość rozległym balkonie, z
którego miałem doskonały widok na wnętrze Sali balowej i ludzi, którzy w tej
chwili zaczęli wirować w walcu. Byłem oczarowany – oczarowany widokiem,
oczarowany muzyką, jaka przesączała się przez szyby, barwą światła, padającego
na śnieg pod oknami.
Sam nie potrafiłem tańczyć, ponieważ nigdy po
prostu nie pojawiła się okazja, bym mógł to zrobić. Moja matka mogła umieć
tańczyć, lecz nie miała możliwości przekazania mi tej wiedzy, w chwilach
przebłysku świadomości. Mój ojciec zgorzkniał od czasu, gdy umysł mojej matki
zmąciła mgła choroby, szaleństwa, więc i on nie kwapił się przekazywać mi
wiedzy, którą być może powinien posiąść. Wolałam jedynie obserwować, tak jak
teraz, gdy czując za sobą Jonghyuna, przyglądałem się kobietom w strojnych
sukniach, które na kształt koła okalały je, gdy okręcały się wokół własnej osi
wraz z mężczyznami u ich boku. Wyglądali na szczęśliwych, gdy zatracali się w
tańcu, jakby to była największa przyjemność tego świata, dostępna jedynie
nielicznym.
Przez chwilę chciałem do nich
dołączyć, dać się ponieść muzyce, która przecież zawsze była dla mnie tak
ważna, lecz nie ruszyłem się z miejsca, jedynie dalej, zachwycony,
obserwowałem, jak po walcu następują następne tańce, gdy dostojne kobiety ufnie
łapały za dłonie swoich parterów z uśmiechem czającym się na ich ustach. Niemal
widziałem jak muzyka płynie wokół nich, gdy skrzypce w swej porażającej
perfekcją nucie, wygrywały im kolejny taniec. Zdarzałem, słysząc te niezwykłe
dźwięki, otulające lśniącą złotem sale, gdzie w kącie stały wysokie choinki,
równie piękne, jak i wszystko inne. Nie potrafiłem pojąć, jak niezwykłe
widowisko ukrywa się przed oczami zwykłego człowieka, gdy ten śpieszy się w
swoim codziennym życiu, nawet teraz, w Boże Narodzenie. Ludzie nie byli w
stanie chłonąc nawet magii świąt, czy związana byłaby z ich religią, czy tylko z
lekko kiczowatą atmosferą. Spieszyli się, mknęli, nie oglądali na innych, lecz
tu… Tutaj jakby czas stał w miejscu, a razem z nim ta melodia, te skrzypce w
swym drżącym dźwięku.
Widziałem
kobietę, która trzymała skrzypce w dłoniach. Nie otwierała oczu, po prostu
grała, a jej smukła dłoń dumnie trzymała smyczek, lekko przemykający po
strunach instrumentu. Sunął gładko, wiedząc, że tworzy magię, coś, czego nikt
inny nie byłby w stanie dokonać. Ta kobieta dawała poprowadzić się muzyce, a
jej ciało kołysało się wraz z dźwiękami.
Zadrżałem,
a wtedy Jonghyun przytulił się do moich pleców. Gdy spojrzałem w bok, na jego
twarz, ujrzałem ludzi tańczących na sali, odbitych w jego oczach. Chociaż zawsze
były ciemne, dziś wydawały mi się bardziej złote, niż czarne. Nie sądzę, żebym
miał się dziś go obawiać, dziś, tego wieczoru, tej nocy był delikatny, czuły,
pragnący być przy mnie. Być może nie wiedziałem, co gra w jego duszy, jakie
dźwięki się stamtąd wydostają, lecz potrafiłem czytać w jego oczach, jak w otwartej księdze. Szkoda, że tylko dzisiaj,
a nie zawsze, gdy potrzebowałem zrozumieć
jego uczucia, jego miłość – piękną, lecz czy czasami nie zbyt ciężką do
udźwignięcia? Nie zasługiwałem na nią, lecz dzisiaj chciałem tylko patrzeć na
ludzi tańczących walca w dźwiękach skrzypiec. Tylko tyle potrzebowałem.
-
Chciałem z Toba zatańczyć – zaczął – lecz obawiam się, że ten taniec nie byłyby
zbyt dobry. – zaśmiał się, łapiąc mnie za dłoń. Gdy okręcił mnie i zamknął w
swoich objęciach, mogłem czuć tylko szczęście. Czy istniały inne słowa, które
wyraziłyby to, co czułem tamtej nocy? Moja miłość była ze mną, a my
poruszaliśmy się delikatnie w rytm wygrywany na sali. Oprócz skrzypiec także
fortepian, którego brzmienie kochałem. Jego ręce obejmujące moje ramiona, jego
usta muskające mój policzek, oczy cały czas utkwione w tych moich. Byłem gotów
oddać mu cały świat, a przynajmniej ten jego kawałek, nad którym miałem władzę.
Ta noc
należała tylko do nas, chociaż nigdy nie byliśmy podczas niej najważniejsi.
Byliśmy tylko dwójką ludzi na tarasie, wpatrujących się w rzęsiście oświetlone
okna budynku, gdzie ludzie we wspaniałych ubraniach wirowali w tańcu,
uśmiechali się do siebie i kłaniali. Przez chwilę i ja kołysałem się w
ramionach Jonghyuna, gdy usiłowaliśmy wprowadzić między nas ułamek tego, co
działo się na dole, lecz to było nic, jedynie trochę melodii w naszych uszach,
jedynie trochę świateł odbitych w naszych oczach, jedynie trochę muzyki w
naszych ciałach. Staliśmy tu samotnie, chłonąc nieco radości innych ludzi, ale
przede wszystkim czując to, co było pomiędzy nami. Bo chociaż tej nocy nie
byliśmy najważniejsi, dla nas nie istniało nic innego, niż my sami.
a/n Najsmutniejsze w tym opowiadaniu jest to, że nawet ja mówię Kibum, błagam cię, opamiętaj się.
Minęły wieki. Pisałam, że wrzucę
kolejną część już dawno, ale myślę, że nawet ja sama przyzwyczaiłam się, że moje jakiekolwiek plany co do pisania
nigdy nie zostają zrealizowane. My Hero czasami nawet boję się dotknąć. Po
część dlatego, że tak wiele mnie samej w Kibumie, po części dlatego, że
Jonghyun jest tu takim draniem, a po części dlatego… że mam wrażenie, że wraz z
zakończeniem My Hero skończy się także coś w moim życiu. Co – nie wiem.
Mimo to mam nadzieję, że dacie My
Hero trochę miłości.