niedziela, 15 lipca 2018

My Hero 4


            Nastał świąteczny czas, ostatnie dni szkoły tuż przed Bożym Narodzeniem. To był czas gdy pozwoliłem sobie na rozpacz w jej najczystszej formie, nie powstrzymywanej przez nikogo. Kuliłem się na ławce w parku, chociaż zima była sroga, chroniąc dłonie przed białymi płatkami spadającymi z nieba i przysypującymi świat. Wydawało mi się jednak, że nawet chłód, jaki ogarnął ziemię, nie równał się temu lodowi, który skuł me serce, nie pozwalając mu na jednostajny rytm, wybijany przez życie. Pragnąłem aby ten czas dał mi to, co za sobą niósł, w  całej swojej bezinteresownej miłości i dobroci, lecz wszystko co pozytywne jakby  nie chciało mieć ze mną do czynienia. Nawet Jonghyun mnie opuścił, po raz kolejny   nie dając mi choćby jednego znaku, że nadal o mnie pamiętał. Nie pamiętałem nawet, czy padły między nami jakieś obietnice, które zatrzymałyby jego osobę przy mnie. Czy twierdził, że już mnie nie opuści? To niemożliwe, on nigdy nie złamałby obietnicy – a przecież go nie było. Zatem nigdy się nie pojawiła?
Czekałem na niego, wbijając wzrok w zaczerwienione palce, pozbawione rękawiczek. Skostniały od wielogodzinnego oczekiwania. Gdy unosiłem  powieki, by spojrzeć w głąb parkowej alejki, nie dostrzegałem nic poza niewyraźnymi kształtami drzew obsypanych śniegiem, niskich krzaków, bardziej przypominających cienie kryjące się między gałązkami, niż część przyrody. Dlaczego nawet natura nie chciała ofiarować mi pomocy, a brzmiała obcością i nieprzyjaznością? Czy zrobiłem coś, czym załamałem jej  odwieczny rytm?
Czy pragnąłem więcej szczęścia, niż mi było dane? Czy byłem zbyt zachłanny?
Minęło kilka dni, chyba musiałem przyznać przed samym sobą, że Jonghyun mnie unika, bezdusznie odbiera mi swą postać sprzed moich oczu, skazując mnie na udręki. Nie byłem gotów na zmierzenie się z myślą, że mógłbym się więcej z nim nie spotkać, że mógłbym nigdy więcej nie spojrzeć mu w oczy, lśniące jak gwiazdy, nie dotknąć jego dłoni, tak ciepłej, tej samej, która, w chwili w której obejmowała moją, czułem jakby otulał mnie płaszcz bezpieczeństwa. Moja dusza była pusta, zaś serce wyrwane i zatopione gdzieś na dnie rzeki Han, w ciemnych głębinach, które wydawały się nie mieć dna. Jedynie mrok, strach i zguba, która czekała każdego śmiałka  nurkującego  w otchłani.  Wydawało mi się, że właśnie tam jest moje miejsce, tam powinienem się znaleźć. Pragnąłem już spokoju, chociaż wiązałem go z mym ukochanym. Jak długo chce mnie skazywać na ból, który tak trudno przetrwać, mimo świadomości, że jest ktoś, dla kogo powinienem żyć? To nie działało – im więcej czasu mijało, tym częściej stawałem na moście, wpatrując się w nęcące odmęty wody. Pragnąłem się zanurzyć w jej oczyszczających falach i pozostać tam na zawsze, zasnąć i nie musieć się znów mierzyć z każdym dniem. Odejść i nie wracać, już nigdy.
            A mimo to każdego dnia wstawałem z łóżka, z nadzieją, że to ten dzień, gdy  Jonghyun znów do mnie wróci, poczochra moje włosy, rzucając jakąś wymówkę. Nie interesowało mnie, co miał mi do powiedzenia, czemu po tym, jak mnie pocałował, zniknął. Tak naprawdę, chciałem tylko tego, by wrócił. Czy to tak wiele?
Nigdy nikogo nie kochałem i nie będę kochać tak jak jego, byłem tego pewien. Nawet wtedy, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy po dłuższym czasie, byłem pewien, że to jedyny człowiek, który mógłby dać mi choć odrobinę szczęścia. A może to tak, że tylko od niego chciałbym je przyjąć, gdyż ofiarował mi je w tak prostej formie – jedynie będąc.
            Gdy rano wstawałem, widziałem, że babcia nucąc coś pod nosem, ubierała choinkę. Zatrzymała mnie nawet, jej spokojny głos przeciął chaos w mojej głowie, lecz ja tylko przyśpieszyłem kroku, opuszczając głowę.
Nie wierzyłem w Boga, już nie. Przecież, gdyby był, na świecie istniała by sprawiedliwość, a każdy miałby prawo do szczęścia. Ja go nie miałem, bo nie zapracowałem na to wystarczająco mocno. Może musiałem się jeszcze bardziej postarać, a może to było coś, do czego nigdy nie miałem sięgnąć.
W moim domu jedynie babcia celebrowała narodziny Jezusa, podczas gdy ja po prostu starałem się uśmiechać, gdy przenosiła na mnie pełne szczęścia spojrzenie. Babcia wierzyła, ufała Bogu, a ja zazdrościłem jej tej wiary, chociaż przecież z pełną świadomością ją odrzuciłem. Wydawało się, że wystarczyło po prostu uwierzyć w to, co mówił Kościół, w to, co przekazywali ludzie, a świat stawał się piękniejszy, jakby bardziej kolorowy, z klarownym planem na wszystko, nawet na śmierć. Ja jednak nie byłem w stanie zmusić się, by choćby poznać źródło szczęścia mojej kochanej babci, za to zawierzałem się naturze i przeznaczeniu, które grało ze mną w karty.
Stałem na scenie, lecz całkiem opuszczony, nawet snop światła na mnie rzucony był wyblakły, ledwo przebijający ciemność. Nikogo ze mną nie było. Byłem aktorem opuszczonego teatru, w którym brakowało nawet reżysera sztuki, gotowego wziąć scenariusz mego życia we własne ręce. Byłem samotny, a jedyny, który gotowy był stać pod sceną, zniknął.
Tęskniłem. Kochałem.
A jego nie było.

            Zmieniłem pozycję, opuszczając powieki. Byłem przemarznięty i chciało mi się spać, a mimo to uparcie czekałem, czując w sobie już ledwie tlący się promień nadziei, że może mój ukochany przybędzie. Chciałbym, by złapał mnie za rękę i uśmiechnął się tym pięknym uśmiechem, by znów stał się moim bohaterem. Tak jak wtedy, gdy obronił mnie przed oprawcami w szkole, całkiem zmieniając ich nastawienie do mnie. Lub tak, jak wtedy, gdy nie opuścił mnie, gdy odkrył prawdę o mojej matce. Usiadł wtedy obok mnie i objął, nie ruszając się ze swojego miejsca przez długi czas. Pozwolił mi płakać, a ja to robiłem. To właśnie wtedy chyba pojąłem, że łzy, które starałem się skrywać, przy nim mogłem wylewać bez wstydu, bo on wszystko rozumiał i zawsze starał się sprawić, by świat był choć odrobinę lepszy. Akceptował mnie, a wraz z tym nadchodziła moja własna samoakceptacja, tak przeze mnie wyczekiwana. Po raz pierwszy od dawna czułem się bardziej na miejscu, potrzebny. Porzuciłem takie myśli zaraz po wstąpieniu na teren szkoły, gdzie rozpieszczone dzieci, myślące, że mogą zawładnąć światem, rządziły uczuciami i chęcią do życia. Moją ukradli i zdeptali, gnębiąc ciało i duszę. Każdy dzień był udręką, a ja marzyłem o tym, by nastąpił koniec, nawet jeśli to miała być moja klęska. Byłem tak przerażony, że nawet własne tchórzostwo już było mi obojętne. Nie można być tchórzem jeszcze bardziej, gdy sprzedało się własne życie przypadkowi, leżąc w brukowanej alei. Umierałem w szkole.
Potem pojawił się Jonghyun, moje wybawienie.
A mimo to umierałem dalej. Jak to możliwe?

            - Przeziębisz się, nieodpowiedzialny dzieciaku.
Nie byłem w stanie odpowiedzieć. Jedynie uniosłem powieki, dziwnie ociężałe i uśmiechnąłem się zdrętwiałymi wargami. Doczekałem się go. Po raz kolejny do mnie powrócił.
            - Bummie, przecież ty jesteś przemarznięty – wykrzyknął, obejmując mnie. Jego pełne obawy oczy błądziły po mojej twarzy, sam już nie wiem czego szukając. Nie skupiałem się na jego czynach, zamiast tego przyciągnąłem go za szalik i mocno do niego przytuliłem, wdychając uspokajający zapach. Nie było nic lepszego niż jego ciepło, które niosło za sobą bezpieczeństwo.
            - Czekałem na ciebie, hyung – oznajmiłem mu, czując dumę, że dałem radę.
            - Świetnie. Ale czy możesz mi wytłumaczyć, dlaczego czekałeś na mnie tak lekko ubrany? Twoja babcia gotowa będzie oskarżyć mnie o całe zło świata, gdy tylko zobaczy w jakim jesteś stanie.
Uśmiechnąłem się ponuro. Niechęć między Jonghyunem a moją babcia była niemal sławna. Zdaje się, że wszyscy doskonale wiedzieli, że ona nie akceptuje mojego przyjaciela, mimo, że nawet jej własne przyjaciółki wstawiały się za nim. Wiele razy słyszałem jak siedząc z nimi przy herbacie, twierdzi, że po prostu nie potrafi się do niego przekonać. One w zamiast powtarzały, że to przecież taki porządny chłopak, z dobrej rodziny, zawsze grzeczny, pomocny, uśmiechnięty. Schowany za drzwiami kiwałem potakująco głową, natomiast później, podczas gdy one wychodziły, obiecywałem, że na pewno go pozdrowię, gdy tylko się zobaczymy.
- Byłem niecierpliwy – przyznałem, pozwalając, by założył mi własne rękawiczki na dłonie. Serce mi mocniej załomotało, a na twarz wpełzł rumieniec. Czułem go na zziębniętych policzkach i, zdaje się, sam Jonghyun również to zauważył - uśmiechnął się pod nosem, a jego oczy zabłyszczały figlarnie. Przez cały czas klęczał na chodniku, podczas gdy ja pragnąłem, żeby był jeszcze bliżej. Dlaczego był tam, to nie było jego miejsce.
- Dlaczego?
- Zniknąłeś zupełnie niespodziewanie, hyung. Chciałem cię zobaczyć.
- Bummie, przecież obiecałem. Miałem już nigdy nie znikać, pamiętasz? – Pokiwałem potakująco głową, choć tak naprawdę jego słowa były zupełnie zatarte w mojej pamięci. Nie byłem pewien czy coś takiego mówił, czy kiedykolwiek coś  na ten temat wspominał. Wiele naszych wspomnień było dziwnie oddzielonych ode mnie grubą nieprzezroczystą taflą szkła, którego źródła nie potrafiłem ustalić. Czy może winę ponosiły moje wypadki, czy może moja chęć zniknięcia, tak często towarzysząca mi w ostatnim czasie, gdy chciałem być jednocześnie coraz bliżej Jonghyuna, ale też coraz dalej? Jego bliskość była ukojeniem bólu, ale też źródłem innego, niezrozumiałego dla mnie. Całkiem nowego. – Widzisz, kochanie. Musiałem coś załatwić, ale już jestem. Nigdzie się nie wybieram, Bummie.
Wstrzymałem spojrzenie, a potem ukryłem twarz w dłoniach. Czy ten pocałunek miał jakiś sens? Czy miał być zwiastunem nowych wydarzeń? Pragnąłem tego jak nic innego, chciałem, by mnie tulił, pieścił mnie ciało. Chciałem tych słów. Tych dawno wyczekiwanych przeze mnie dwóch słów, znaczących tak wiele dla zakochanego człowieka. Czy mogłem dostać od niego więcej, niż to, co dał mi dotychczas? Czy moja śmiałość nie była zbyt pochopna, w pragnieniu jego miłości?
- Kibummie? A co to miało być?
- Hyung… - udało mi się jedynie wyjąkać. Błagałem go w myślach, by domyślił się o co mi chodzi, gdyż sam nie potrafiłem na głos przyznać się do swojej zakazanej miłości, niedozwolonej przed światem.
- Nie myśl o tym, Bummie. Będzie na to czas – stwierdził. Przez chwilę jedynie patrzył w moje oczy, podczas gdy w jego szalała burza. Dopiero po chwili, jakby na przekór własnym słowom, ułożył dłoń na moimi policzku, delikatnie pieszcząc moją skórę kciukiem. Miałem ochotę łkać, tak bardzo czułem w sobie miłość do niego. Rozrywało mi serce z niepewności i oczekiwania na to, co może się stać. Czułem jak się zbliża, lecz ja sam nie potrafiłem się poruszyć. Jedynie patrzyłem przed siebie, wprost w jego migotające oczy. Czy, gdy niebo nagle przecina błyskawica, czy lśni ono jak te oczy? Czy gdy w ciemności rozbłyska latarnia, nagła zbawcza iskierka – czy  niesie ona tyle światła, co te oczy? Czy ogień w kominku liżący polana w zimną noc, daje tyle ciepła, co te oczy?
 To on mnie pocałował, przelewając w dotyk naszych warg więcej uczuć, niż potrafiłem sobie wyobrazić, więcej, niż niejednokrotnie sam czułem. Czasami byłem jedynie pustą skorupą, nie było we mnie nic, żadnych emocji, uczuć, pragnień, porzuconych gdzieś na dnie duszy marzeń. Wtedy nie potrafiłem nawet zrobić jednego kroku, schowany między fałdami własnej klęski. A jednak, mimo to, mimo wszystkich śladów, że nie jestem godzien na niego, na to życie, które próbował uratować, on mnie całował, coraz mocniej, natarczywiej. To był nasz drugi pocałunek, bardziej przypominający walkę, niż nasze ostatnie zbliżenie. Próbowałem się poprawić, specjalnie dla niego, lecz nie potrafiłem, choć wsunąłem dłonie pod jego szalik i mocno za niego trzymałem, bojąc się, by przede mną nie uciekł. By nie zostawił mnie po raz kolejny, pozostawiając na moich ustach swój własny smak.
Przesuwał wargami po moich, a ja czułem iskry, które przebiegały po plecach, swoją wędrówkę kończąc chyba w stopach. Gdy jego dłonie błądziły po skrawkach mojej odsłoniętej skóry, pragnąłem, by stopił się ze mną w całość, tak było mi dobrze.  Nie potrafiłem wyobrazić sobie, że mógłby przestać. Pragnąłem go.
Nie wiedziałem co myśleć, gdy odsunął się ode mnie. Nie chciałem go puścić, czując panikę w sercu. Czekałem na jakiekolwiek słowa,  które potwierdziłyby, że to wcale nie był zwykły pocałunek, że może oznaczał on początek czegoś nowego, lepszego, kolejnego etapu tego życia, które jak dotąd było po prostu szare, jak popiół, wyściełający zgliszcza. Popiół był wszędzie, padał z nieba jak deszcz, bury, niepokojący; pokrywał wszelkie powierzchnie; otaczał mnie jak kokonem, sprawiając, że świat stawał się jednostajną szarością. To przecież widziałem, gdy oczekiwałem śmierci w parkowej alei. Niebo było popielate, świat tez był taki, jakby to była zmowa przeznaczenia, by nie dawać jakiekolwiek nadziei nawet tym,  którzy już niczego nie oczekiwali - tylko właśnie jej. Nadziei, pięknej, kolorowej, w kolorach, których człowiek nie potrafił pojąć.
Był też we mnie, gdzie szalał ogień, spalający wszystko – miłość, dobroć, chęć do życia; pozostawał jedynie szary popiół.
            Czy zatem jego usta na moich mogłyby pomalować niebo na błękitny kolor? Czy słońce, kiedyś jakby przyćmione, mogło już być tak żółte, jak powinno być?
Bo chociaż Jonghyun był moim słońcem, bohaterem, biegnącym mi na ratunek, przecież kochałem ciepło. Bezpieczeństwo wiązałem jedynie z nim, bo chociaż sprawiało, że na świecie powstawały cienie, nic w nic nie mogło się chować. Noc i szarość były niebezpieczne, bo nie niosły nic, co byłoby dobre. Jedynie mary, zjawy, zło, zimno. Noc była porą, gdy koszmary wychodziły z ukrycia i nawet uścisk ramion nie był wystarczający, by odgonić ciemne kształty sprzed oczu.
Czy jego usta mogły zmienić świat?
            - Hyung – jęknąłem kolejny raz, spuszczając wzrok. Chciałem być tylko jego, czy on też tego chciał? Czy wziąłby to, co miałem mu do zaoferowania, nawet jeśli było to tylko pokaleczone, niedoświadczone ciało i pęknięte serce?
            - Chodźmy do ciebie, Kibummie. Musisz się ubrać w coś ciepłego.
            - Ale, hyung…
            - Porozmawiamy o tym, Bummie. Obiecuję. – Złapał mnie za dłoń i pomógł wstać, zaś gdy już stałem prosto przyciągnął mnie znów do siebie, przytulając. Ustami musnął moją odsłoniętą szyję, przecież był niższy ode mnie, już od dłuższego czasu. – Nie zostawię cię już nigdy, Bummie.
Serce zabiło mi mocniej. Powiedział to.

*

            Byli na jakiejś łące, wiecznej zieleni skąpanej w promieniach słońca, o której istnieniu Kibum nawet nie miał pojęcia. Gdzież mógł się wybrać, gdy gubił się nawet na ulicach miasta, zbyt przekraczającego swą wielkości szklany klosz matki? To była inicjatywa Jonghyuna, by spakowali plecaki i wyruszyli w wycieczkę, daleko od cywilizacji, która tylko przeszkadzała im niepotrzebnym gwarem. I chociaż pomysł był Kima, młody Bum skwapliwie przytaknął, gotowy iść za nim gdziekolwiek by chciał, czując już w sobie pewne oznaki zbytniego przywiązania do przypadkowo spotkanego w deszczowe popołudnie człowieka – ponadto, czy za miastem nie miało być pięknej ciszy, wypełnionej tymi dźwiękami, których tak wyczekiwał w opuszczonej części parku? Niosły one życie, bo nic nie było w bezruchu, wszystko się przemieszczało, latało, planowało, lśniło. Żadnych przerw, przecież natura nie ustawała. Chyba właśnie to tak się podobało młodemu chłopcu – że cokolwiek by się nie działo, do jakiej sytuacji by nie doszło, na naturę zawsze mógł liczyć, bo nigdy nie zostawiała go sama, otulała swymi ramionami, utkanymi ze słońca, rosy i cichego trelu pośród drzew. Gdy czuł się samotny, pozwalał sobie na zasłuchanie w ciszy, gdzie otaczało go miliony dźwięków, a świat chętnie otaczał go swymi zapracowanymi ramionami. To była kolejna swoista kula, w której się znajdował, lecz wydawała się ona nie mieć końca, być bez granic, które by nakazywały mu pozostać w jednym miejscu, bez możliwości poznania czegoś więcej, niż tylko to, co go otaczało na co dzień.
Natura, nieustannie zapracowana, przypominała mu, że nigdy nie jest sam i może się czemuś zawierzyć, nawet jeśli wylewając swe troski, nie byłby  w stanie otrzymać odpowiedzi. Wystarczyła mu chyba tylko świadomość, że istnieje coś, co ma sens i władzę, której on może się podporządkować, nie bojąc o własną wolność. Ta była dla niego ważna, mimo że czasami czuł, jakby daleko mu było od bycia panem własnego życia.  
            Pozwolił sobie położyć się pośród trawy, obserwując niebo nad nim. Nawet nie zwracał szczególnej uwagi na Jonghyuna, który przysiadł obok niego i bawił się jakimś kwiatkiem, spoglądając na niego. Był zbyt zajęty tym, co dzieje się nad nim, by zwracać uwagę na coś, co jest wokół – niebo było piękne, w niezwykłym odcieniu błękitu. Zdobiły go te  chmury, które skłaniały do zabawy w wyszukiwanie kształtów, zaś nad tym wszystkim królowało słońce, pan na bezbrzeżnym  oceanie.
            - Podoba ci się tu? – zapytał Jonghyun, gdy cisza przedłużała się. Nie lubił jej nadal gdy była w nadmiarze, mimo że przecież już poznał jej walory  artystyczne, a także pewien wpływ jaki miała na ludzką duszę.
            - Tak, hyung – potwierdził, nie wysilając się na dłuższą odpowiedź. Jedynie przekręcił się na bok, spoglądając spod przymrużonych powiek na chłopaka. Był przystojny, już dawno to zauważył. Byłby niemądry, gdyby nie zwrócił na to uwagi, mimo, że przecież byli tylko zwykłymi znajomymi, których nie łączyło nic więcej, niż nie musiało. Jonghyun twierdził, że byli przyjaciółmi, ale kimże jest przyjaciel? Tego Kibum nie wiedział. Właściwie, mimo że posiadał pewną definicję czym przyjaźń jest, ostatecznie w nią nie wierzył i nawet nie próbował tego zmienić. Nie potrzebował żadnych komplikacji w  swoim życiu, a tym niewątpliwie byłoby wplątywanie się w niewygodną relację z innym człowiekiem. Być może  gdzieś na dnie duszy tęsknił do tego, lecz czy można czuć tęsknotę do czegoś, czego nigdy się nie poznało? Na pewno nie, a przyjaźń przecież nie istniała. Nie było sensu nawet się nad nią zastanawiać, bo to było tylko błądzenie pośród marzeń, nic nie wnoszących do jego życia.
Przyjrzał się Jonghyunowi bliżej. Zawsze  zwracał uwagę na oczy – były one przecież zwierciadłem ludzkiej duszy, ukazującym wszystkie emocje,  nawet fałsz, wydający skrywać się głęboko pod wszystkimi maskami;  lecz teraz był w stanie jedynie zauważyć, że te są wpatrzone w niego i wcale nie zamierzały odpuścić, jakby siłowali się o to, kto  pierwszy odwróci wzrok. Młodszy Kim przez chwilę bawił się myślą, że mógłby wziąć udział w ten rozrywce, lecz zaraz porzucił ten pomysł – patrzenie w oczy mogło być niebezpieczne, o ile nie chciał utknąć pomiędzy niepotrzebnymi mu uczuciami. Miał ich sam w sobie wystarczająco, by myśleć też o tych drugiego chłopaka. Zajął się za to znajdującymi wokół niego kwiatami, udając, że wcale nie dostrzega nieco niepokojącego spojrzenia Jonghyuna. Być może nie czuł się na tyle doceniony tego dnia, tak jak zawsze to było, ale powinien wybaczyć Kibumowi – czyż nie znajdował się w miejscu, które mógłby nazwać swoim domem, gdyby nie oczywiste, że pochodził raczej z gwiazd? Tak twierdził Jonghyun, lecz wtedy jego znajomy, jak ten sam siebie nazywał, jedynie spuszczał skromnie wzrok, mamrocząc, że mówi głupstwa. Dla Jonghyuna to jednak nie były głupstwa, a chłopak siedzący przed nim niezwykle go inspirował. Chciał być zawsze obok niego i powtarzał sobie, że to jedynie przejściowe zainteresowanie, które pewnego dnia po prostu przeminie. Być może wtedy, gdy ten chłopak w końcu nazwie go przyjacielem, czego przecież nie chciał nigdy zrobić. Wtedy pewnie granice zatarłyby się, a on, mogąc poznać Kibuma bliżej, przestałby o nim niemal obsesyjnie myśleć. 
            - Zróbmy wianki, hyung! – wykrzyknął młodszy i szybko wstał, by pozbierać odpowiednią ilość kolorowych kwiatów, natomiast Jonghyun nawet nie drgnął, z rozbawieniem obserwując biegającego chłopaka. Wyglądał po prostu uroczo, gdy jego dziwnie za szeroka koszulka powiewała za nim, zaś nieco przydługie włosy podskakiwały przy każdym jego kroku, gdy schylał się po kolejne rośliny, dokładane do naręcza kwiatów, trzymanych blisko serca.  Może nie powinien go tak nazywać, lecz nic innego nie nasuwało mu się na myśl, gdy na niego patrzył. Był jedynie młodym chłopcem, pragnącym zabawy i w niej się zatrącającym. To sprawiało, że uśmiech na twarzy obsypanej piegami był szerszy niż kiedykolwiek, brązowe oczy tak przypominające kocie, błyszczały kusząco. – Hyung, no! Rusz się!
            To był moment, gdy Kibum był po prostu sobą, tym samym, który starał się nie pamiętać o szklanym kloszu, o dzieciakach, które każdego dnia na niego czekały, o tym, że niejednokrotnie zastanawiał się jak to jest umrzeć. To był czas, gdy po prostu bawił się, udawał, że nadal jest dzieckiem, które jest nieświadome niczego, choć tak naprawdę zdążył uzbierać bagaż, który ciążył mu przy każdym kroku. Ludzie złożyli do niego troski, żale, liczne złe słowa i spojrzenia, sprawiające, że ramiona chłopca uginały się od ciężaru. On jedynie go nosił, to inni go wypełniali, zmuszając go do okrutnych prób zrobienia kolejnego kroku.
 Lecz nie teraz, teraz Kibum był po prostu Bummem, który chciał upleść wianki, znajdując się z najbliższym mu człowiekiem gdzieś na krańcu świata, z dala od wszystkich, z dala od kłopotów i tak jakby z dala od dawnego, przestraszonego Kibuma, niechętnemu Jonghyunowi. Czyż przez długi czas go nie odpychał, uraczając jedynie ciężkim spojrzeniem, dziwnie dorosłym jak na takiego dzieciaka? Teraz zaś nawet starszy Kim go nie poznawał – gdzie podział się ten dojrzały nastolatek?
Tego chyba nawet sam Kibum nie wiedział. Być może natura choć na moment oddała mu niewinność i pozwoliła na chwilę złudnej radości, która  w każdym momencie mogła zaginąć? Koszmary czaiły się blisko, złe spojrzenia również, tylko niekiedy światło umożliwiało prawdziwe życie.
            Lecz gdy zaczął zapadać zmrok, z cienia  zaczęły wychodzić prawdziwe udręki, dotąd niewidoczne, dając chwile wytchnienia. Niebo pociemniało, zaś słońce schowało się za horyzontem, sprawiając, że Kibum drżał, niespokojnie wpatrując się w ścianę lasu, jaka zdawała się dopiero co wyrosnąć za nimi. Widział jak pomiędzy koronami drzew błyszczą straszne oczy, za gałęzie chwytały poszarpane mroczne dusze, zaś po trawie pełzły koszmary, gotowe opleść go swymi mackami.  Chwilę wcześniej błagał Jonghyuna, by już wracali do domu, lecz ten stwierdził, że wciąż jest dostatecznie wcześnie, jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że jego towarzysz jest na skraju paniki. Może zresztą tak właśnie było, prawdę o swoich lękach zdradził mu długi czas po tym, wyrzucając z siebie prawdę pod osłoną  nocą. Dla niego owa osłona nic nie znaczyła, była straszniejsza, niż ktokolwiek był w stanie pomyśleć. Koszmar za koszmarem, ciemność utkana ze strachu, lepka jak pajęcza sieć, łapiąca chwile szczęścia i jasności, gdy tylko się do niej zbliżały. Nienawidził tego i bał się  najbardziej w świecie.
Czy Jonghyun nie mógł po prostu go posłuchać? Wtedy może nie musiałby patrzeć jak młodszy drży i nie zaproponowałby mu koca, sądząc, że to chłód zbliżającej się nocy jest winien stanowi Kibuma. Ten miał chęć krzyczeć i uciekać, choć nie miał gdzie; spędzili  przecież dzień na polanie otoczonej ciemnym lasem. Wszędzie byli wrogowie, w cieniu czyhała śmierć, a w jego piersi rodził się krzyk, coraz potężniejszy, coraz gorszy, bo nie mogący ukazać się światu.
            Niebo późnego wieczora niewątpliwie miało pewną urodę, której nawet do cna przerażony Kim nie mógł mu odmówić. Granat, malowany pędzlem nad głowami ludzi,  mieszał się z szarością i błękitem, lekkimi pociągnięciami tuż ad linią widnokręgu,, tworząc lazurowy kolor, toczący na nieboskłonie bitwę z mrokiem, powoli pełznącym w jego kierunku. Jasność walczyła ostatnimi promieniami słońca, które niechętnie chowało się za drzewami, podejmowało próbę, by choć odrobinę dłużej pozostać na niebie, pomalowanym w granatowe plamy, zaś ciemność, wygrywająca, mimo uciążliwej próby światła, posyłała w jej stronę  jakby jej własną broń, gdyż nic poza własną ciemnością i nimi nie było jej dane. Gwiazdy towarzyszyły nocy, walcząc o jej panowanie na niebie, złotem zdobiąc niebiański całun, zaś księżyc przyglądał się temu wszystkiemu ze spokojem, lśniąc coraz mocniej. To była pełnia, pełna magii i władzy pora, która ożywiała naturę, ale też wypuszczała w świat potwory.
Kibum otarł łzę, gdy Jonghyun objął go ramieniem, lecz nie spuszczał wzroku z pana nocy. Był on lśniąco perłową kulą, niekiedy muśnięta pędzlem zanurzonym w szarej farbie, lśniącej równo mocno, co same gwiazdy. Chłopak nie wiedział, czy może ufać księżycowi, skoro był on wysłannikiem nocy, zaś ta panowała nad koszmarami. Wydawał się on być towarzyszem natury, lecz sam nie potrafił zdecydować – kojarzyła mu się ona jedynie z bezpieczeństwem, bliskością. On był obcy, odległy… lecz jakby samotny na niebie.
Jak sam Kibum. Samotny na świecie, otoczony gwiazdami. Może Jonghyun miał rację? Może to właśnie był jego dom?


*

            W szkole szybko zauważyli, że relacja między nami uległa pewnej zmianie. Jak to się stało, sam nie byłem pewien. A może właśnie wiedziałem? Chociaż nigdy nie potrafiłem określić pozycji Jonghyuna w szkolnej hierarchii, każdy  zdawał  się wiedzieć kim on właściwie jest. Nigdy nie zabiegałem o tę wiedzę, po prostu akceptując jego miejsce, jakiekolwiek by nie było. Wydawał się być po prostu kimś na uboczu, nie angażującym się w sprawy zwykłych ludzi, może będąc ponad nimi, lecz jednocześnie każdy zdawał się liczyć z jego zdaniem, choć niechętnie je wygłaszał. Mimo to, nikt się do niego nie zbliżał. Również tego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Czy coś ich odstraszało w moim przyjacielu? Czy było to możliwe? Gdy na niego patrzyłem, wydawał się być najlepszą osobą na świecie, która nigdy nikogo by nie skrzywdziła. Dobroć wręcz do niego biła, dlaczego więc jego dziwne odosobnienie? Może to ta siła, której zawsze byłem świadom? Był wysoko, silny i niezwyciężony, być może to szacunek trzymał wszystkich z dala?
Jeżeli zaś chodzi o mnie, sprawa była wyjątkowo jasna. Byłem przecież byłym chłopakiem Miku Nasai, najbardziej pożądanej dziewczyny w naszej szkole, to dało mi sławę już chyba na zawsze. Zwróciłem ich uwagę, choć w ogóle się o to nie prosiłem, właściwie – uciekałem od tego; wplątując się w relację w nią, dodatkowo wykazując daleko idący indywidualizm. Moja chęć do podążania własną ścieżką, która tak zaimponowała Miku, również przyciągała ludzkie spojrzenia, jakbym był jedynym chłopakiem z przefarbowanymi włosami, dziwnymi ubraniami, niecodziennym podejściem do życia. Byłem inny. Jak zawsze. Ludzie z jednej strony lubili tą odmienność, lecz z drugiej bali się jej i starali trzymać jak najdalej, jakby była dziwną chorobą – fascynującą, lecz straszną.
            Ludzie się patrzyli. Ciągle, bez chwili przerwy, jakby nie mieli własnych spraw na głowie, jakby dwoje mężczyzn tak blisko siebie było bardziej interesujące niż ich własne życie. Nie byli pewni, co właściwie nas łączy, czy to przyjaźń, czy to coś więcej. Właściwie nawet ja sam tego nie wiedziałem, lecz i tak nie potrafiłem pogodzić się z ich uwagą. Miałem ochotę krzyczeć, gdy tylko czułem na sobie ich wzrok, chciałem wstać i wykrzyczeć im wszystkim, by po prostu zostawili mnie w spokoju. Nie chciałem ich uwagi, a jedynie pragnąłem mieć przy sobie  Jonghyuna. On zresztą nie chciał bym się nimi przejmował i zawracał sobie głowę innymi relacjami, niż ta z nim i ja mu ufałem. Skoro tak mówił, musiało być dobrze, dlatego też gdy tylko ktoś wypowiadał moje imię, spuszczałem głowę i szukałem mojego szczęścia pośród innych, nijakich uczniów. Wymijałem bezbarwny tłum, stawiając krok za krokiem, nie zważając na poszturchiwania, szepty, pozdrowienia, okrzyki. Umiałem to robić, bo ucieczką parałem się cale moje wcześniejsze życie – a przecież droga do Jonghyuna wcale nią nie była. To była tylko droga, która miała mnie zbliżyć do szczęścia. Z dala od kłopotów, bliżej ratunku.
            - Kim Kibum.
Oto nadchodziła. Nie dawała mi spokoju, chociaż robiłem, co tylko mogłem, by być z dala od niej. Okazała się być najbardziej upartym człowiekiem na świecie, nawet Minho, ten sam Minho, który  uparcie walczył o moje życie, odpuścił zmierzenia się ze mną. Sprawiało to, że byłem mu wdzięczny, lecz jedynie odrobinę, zdając sobie sprawę, z jakim trudem doszliśmy do tej sytuacji. Ona jednak nie poddawała się, jakby co najmniej stało się to jej życiowym celem. Chyba sądziła, że mnie ratuje, wyciąga ze szponów Jonghyuna; nadałaby się do mojej babci, jak sądzę. Obydwie tak samo na niego reagowały, a ja nadal zupełnie nie rozumiałem o co im chodzi. O co chodzi całemu światu, że  sprzeciwia się mnie i mojemu szczęściu, które w końcu odnalazłem. Czy nawet na to nie zasługiwałem, że babcia kręciła głową nad Jonghyunem, twierdząc, że nie potrafi go polubić, a ciszej wspominając, że czuje w nim zło. Co sprawiło, że Miku tak uparcie mnie pilnowała i prosiła o opuszczenie Jonghyuna? Dlaczego nawet Minho nie rozumiał słowa przyjaźń, choć tak wiele dla niego znaczyło?
            - Miku, dobrze cię znów widzieć – rzekłem do niej, rzucając obłudny uśmiech i jednocześnie szukając wzrokiem Kima. Chociaż chciałem znaleźć się już blisko niego, wolałem też, by nie był świadom, że choć na chwile przystanąłem, by odpowiedzieć na słowa mojej byłej dziewczyny. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że byłby z tego niezadowolony i wcale się nie dziwiłem – przecież byłem teraz tylko i wyłącznie jego. Nikt inny nie miał do mnie praw, a już na pewno nie ona. Sam nie potrafiłem zrozumieć czemu jednak przystanąłem, choć Jonghyun mówił mi, bym ignorował wszystkich ludzi, którzy próbowali zwrócić moją uwagę. Dotychczas tak robiłem, lecz coś kazało mi jej wysłuchać, choć niemal byłem pewien, co znów chciała mi powiedzieć. 
            - Nie kpij sobie ze mnie – odpowiedziała, wykrzywiając usta w gorzkim uśmiechu. Widząc jej reakcję, również i ja przestałem udawać, że jestem choć odrobinę zadowolony z naszego spotkania. Nie byłem i tylko modliłem się w duchu, by nie było tu nigdzie Jonghyuna. Już dość miałem przez nią problemów. Gdyby nas zauważył razem, mógłby być bardzo zły, a nie chciałem poczuć jego gniewu. Nie wiedziałem jaką formę mógłby przybrać.
            - Masz rację. Czego ode mnie chcesz tym razem?
            - Gdzie jest Jonghyun? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, rozglądając się nerwowo. Widocznie także ona nie chciała, by wiedział o tej rozmowie.
Zaśmiałem się zimno w duchu, z satysfakcją patrząc nawet na jej zmarznięte dłonie, które bezskutecznie próbowała ukryć w  zbyt płytkich kieszeniach. Nigdy nie nosiła rękawiczek.
            - W szkole, jak sądzę.
Skinęła głową, mamrocząc coś pod nosem i zaraz do mnie doskoczyła, łapiąc za ramię. Szarpnąłem się zaskoczony, lecz ona ani myślała mnie puścić, widocznie znów gotowa do powtarzania jej nudnych kazań. Nie myliłem się wiele, gdy usłyszałem jej głos.
            - Opamiętaj się, Kibum, błagam cię. On cię zniszczy, odejdź od niego, nim będzie za późno!
Wywróciłem oczami. Mimo, że  usłyszałem to raptem drugi raz, miałem wrażenie, jakby to było już nudne, jakbym już słyszał to zbyt wiele razy, by w ogóle się tym przejąć. Miku mogła mówić co chciała – jej udział w moim życiu minął bez większego echa, więc czemu  w ogóle miałabym zwracać uwagę na to, czego ona chce? Nie była zbyt istotna – kiedyś była przecież niezbyt wygodnym kołem ratunkowym, jedynie potem, przez bardzo krótki okres czasu, wydawało mi się, że mógłbym jej zaufać, może nawet mógłbym się do niej zbliżyć, uważając za swoją przyjaciółkę. To było nieracjonalne i teraz już wiedziałem, że się myliłem. Jonghyun był bardzo pomocny w dostrzeganiu własnych błędów – tych, które popełniłem, gdy był nieobecny – do czego niewątpliwie należało wejście w bliższe stosunki z Minho, Woohyunem, Dongwoonem oraz Miku;  jak i tych, które mogły mi się dopiero przytrafić. Nie wiem, czy bym sobie poradził, gdyby nie pilnował każdego mojego kroku, bym nie popełnił niepotrzebnych głupstw. Byłem mu bardzo wdzięczny i miałem nadzieję, ze zdaje sobie z tego sprawę, sam przecież nigdy mu o tym nie mówiłem, ponieważ nie byłem do końca pewien jego stosunku do moich podziękowań. Może rozgniewałoby go to, a tego przecież nie chciałem.
            - Przestań, noona – wymruczałem nisko, ściskając palcami nasadę nosa. Czasami czułem się po prostu przytłoczony jej usilnymi próbami uratowania mi życia, jakby nie mogła się zająć swoim własnym. Niech znajdzie sobie chłopaka, przecież teraz już z nikim nie była, skoro się rozstaliśmy, prawda? Nie widziałem jej z nikim, więc może to był najwłaściwszy czas, by  przestać udawać pogrążoną w niezrozumiałej żałobie i znaleźć sobie kolejnego indywidualistę, podążającego własnymi ścieżkami. Nie ja jeden wybijałem się, niekoniecznie w stwarzający pozytywne wrażenie sposób, więc może niech rozejrzy się za innymi chłopcem z rozbitym sercem?
            Jęknęła niesprecyzowanie i obejrzała się za siebie z pewną bezradnością w ruchach, tak doskonale mi znaną. Przygarbienie ramion, ciężkie ruchy – tak wyglądało całe moje życie. Takie było, nim poznałem Jonghyuna, więc jak ktokolwiek może twierdzić, że ma on na mnie zły wpływ? To przecież on wyciągnął do mnie rękę w pewne brzydkie, deszczowe popołudnie. Dzięki temu moje ramiona przestały chylić się ku dołowi, by tylko ukryć samego siebie we własnych objęciach, zaś moje ruchy przestały być niezgrabne – byłem już pewny siebie, bo za sobą miałem właśnie jego – Kim Jonghyuna. Bohater, który uratował zepsutego chłopca. Mój bohater.
Miałem niemal ochotę ją pocieszyć, ale zamiast tego przestąpiłem z nogi na nogę, gotowy powrócić do moich poszukiwań, skoro doszliśmy do pewnego porozumienia. Wtedy jednak uniosłem wzrok i podążyłem za jej spojrzeniem, by poznać adresata bezradności w oczach. Minho, tak jak zawsze czaił się gdzieś w cieniu, pomiędzy światem koszmarów, a jasnych jaw nocnych, przypominając mi piekielnego sędzię. Zdawał się  mnie oceniać powłóczystym spojrzeniem czarnych oczu, zaglądających mi niemal na dno duszy. Nie byłem pewien, czego mógł szukać, lecz miałem nadzieję, że dostrzegł całą miłość, jaką darzyłem Jonghyuna. Przecież wiedział, nie byłem zbyt uczuciowy, zatem to musiało być prawdziwe, prawda? Nie pozwoliłbym sobie na kochanie kogoś, kto nie zasługiwał na moją miłość, czemu tego nie dostrzegał? To oni musieli byli ślepi i całkiem głusi, nie ja.
            - Spiskujecie przeciwko mnie? – spytałem z rozbawieniem, choć tak naprawdę wrzałem w środku. Z jednej strony chciałem mieć chwilę na okazanie słabości, krzyku rozpaczy, ponieważ, ktoś, kogo naprawdę zdołałem polubić dążył do mego zniszczenia; lecz z drugiej myśl, że najwyraźniej zaczęli współpracować, by wyciągnąć mnie z opresji, była nieco wstrząsającym odkryciem. Podobno mienili się moimi przyjaciółmi, czy zatem nie mogli po prostu odpuścić i pozwolić mi normalnie funkcjonować, tak jak mi to odpowiadało? Z dala od nich, za to blisko Jonghyuna.
            - Kibum, to…
Wiedziałem, co spowodowało jej nagłe umilknięcie, jednak nic nie zrobiłem w związku z tym. Po prostu patrzyłem na jej blednącą twarz, w jej oczach dostrzegając strach i Jego odbicie. Byłem spokojny, mimo że wiedziałem, że nie będzie zadowolony, że tu jestem. Nie byłem również zaskoczony, że mnie znalazł – zawsze pojawiał się tam, gdzie powinien, nawet wtedy, na tej ławce, w deszczowe popołudnie.
            - Chyba ci coś mówiłem, Bummie? – wyszeptał do mojego ucha, jednocześnie obejmując mnie w pasie. Przytaknąłem ponuro, dalej nie spuszczając wzroku z Miku, teraz przypominającej raczej woskową figurę niż zwykłą dziewczynę. Strach malował się na całym jej obliczu, gdy nam się przyglądała, lecz nie potrafiłem czuć współczucia wobec niej, jedynie mściwą satysfakcję. Chciała odebrać mi to, co w moim życiu było najlepsze, wiec powinna za to cierpieć, by już nigdy nie pomyśleć o tym niedorzecznym zadaniu.
Jedna z dłoni Jonghyuna przemierzyła drogę po moim brzuchu, okrytym przez czarny płaszcz i po chwili spoczęła na policzku. Czułem ciepło jego dłoni na zimnej skórze i zadrżałem z ledwo tłumionej przyjemności. Coraz częściej czułem w sobie te emocje, które niebezpiecznie kumulowały się moim ciele, gdy tylko mnie dotykał. Lecz teraz jedynie przesunął kciukiem po moich wargach, na oczach całej szkolnej społeczności, na oczach Minho i Miku. Widzieli to, jak skamieniali stali i obserwowali jak moja własna ręka spoczęła na tej Jonghyuna, a na usta wpływa uśmiech, którego prawdopodobnie nigdy im nie pokazałem. Nieważne było jak ludzie mieli na to zareagować, przy nim  nie bałem się niczego, przecież obiecał mi być moim słońcem. Dla mnie zawsze istniał jako bohater, który chroniłby mnie całym sobą.
To był jedynie delikatny dotyk, lecz wiedziałem i ja, i on, i oni, co miał on oznaczać. Byłem jego i nikt nie miał do mnie prawa, poza nim. Zgadzałem się z tym, pragnąc, by stopił się z moim ciałem i nigdy nie wypuszczał mnie z ramion, by prowadził mnie w życiu, zapoznawał ze światem.
            Gdy odeszliśmy od nich, przycisnął mnie do ściany i spojrzał płonącymi oczami prosto w moje. Widziałem w nich mnogość emocji, lecz nie trudziłem się ich odczytywaniem. To nie był czas na to, na niepotrzebne myśli, gdy był tak blisko, nawet jeśli zły.
            - Następnym razem ci tego nie odpuszczę, Kibum – syknął, twarzą zbliżając się bardzo blisko mojej. Jego dłoń przyciskała mnie mocno do ściany, lecz to nic, po prostu chciał pokazać swoją rację. Rozumiałem to. -  To miał być ostatni raz. Więcej razy nie będziesz z nimi rozmawiać.
Moje serce przyśpieszyło. Martwił się o mnie. Walczył o mnie. O mnie.  
Kochał mnie.
            - Oczywiście, hyung. Obiecuję ci to.

*

            W święta nie musiałem pokazywać się ludziom, którzy koniecznie chcieliby zniszczyć moją powoli rodzącą się relację z Jonghyunem. Jeszcze nie umiałem nazwać po imieniu tego, co  było między nami, lecz wierzyłem, że to wszystko się wyjaśni. Byłem pewien, że on dopnie tego, byśmy byli najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. To wszystko musiało czekać na nas za rogiem, do którego zmierzaliśmy, bo chociaż nie mogłem powiedzieć, że nie czuję się dobrze przy nim, wciąż czekałem, aż ludzie umilkną, aż echo wydarzeń z przeszłości przestanie dźwięczeć w powietrzu, a ja w końcu będę mógł się w pełni poświecić pielęgnowaniu tej miłości. Daleko jej było, by brak czułości doprowadził do jej uschnięcia – zapewne nawet i ona wiedziała, że na to wszystko trzeba poczekać odpowiedni czas, już niedługi, jak wierzyłem.
            Jonghyun obiecał mi, że świąteczny dzień spędzimy razem, a ja nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że brzmi to jak randka, z którą nie miałem zbyt dobrych wspomnień. Do tej pory coś takiego organizowałem jedynie z Miku – przymus zabierania jej ze sobą i udawania, że razem z nią czuję się doskonale, sprawiał, że nie umiałem w głowie wytworzyć obiektywnej oceny wobec randek. Oczekiwałem tego momentu, drżąc wewnątrz z niepewności, nie śmiejąc zadać żadnego pytania chłopakowi, z jednej strony licząc na odpowiednią niespodziankę. Martwiłem się, czekając na Jonghyuna przed własnym domem, niemal czując na karku przeszywający wzrok babci. Nie zwracałem już na to uwagi, jej niepokoje i modlitwy były całkowicie pozbawione sensu – umiałem o siebie zadbać, i mimo, że popełniałem wiele błędów, byłem przekonany, że miłość do akurat tego konkretnego chłopaka wcale nim nie była. Gdy starałem się na to patrzeć bez emocji, byłem właściwie niemal pewien, że ta dłoń, która splatała się z moją, te usta, które wyginały się specjalnie dla mnie, te oczy, które zwracały uwagę tylko na mnie, to bardzo dobra decyzja, która będzie jak wiatr, unoszący ptasie skrzydła. Przy nim mogłem rozkwitać, oddychać pełną piersią, słuchać ciszy, która nigdy nie była głuchą. Przy nim mogłem w końcu żyć, bo przecież stał na straży mojego szczęścia.
            O odpowiedniej porze złapał mnie za dłoń. To zapewne miał być znak dla mojej babci - być może byłem dla niej już stracony, skoro splotłem się z wysłannikiem szatana, jak ona chciała go nazywać. Balansowałem na granicy. Nie miałem pojęcia, dlaczego mam tą pewność, że właśnie takie są jej myśli, że ta granica nie dawała jej spokoju. Zdawałem sobie sprawę, że przyjaźń z Jonghyunem zmieniła nieco w moim życiu, lecz nie sądziłem, by można oddzielić to wyraźną linią od mojego wcześniejszego zachowania. Byłem Kibumem, nieco odważniejszym, nieco bardziej pewnym swego, lecz nadal skrzywdzonym.
Pociągnął mnie w stronę parku, miejsca zbyt specjalnego, byśmy mogli kiedykolwiek o nim zapomnieć. Za wiele tam się stało i to tylko tam usta jego i moje spotykały się ze sobą. Nie pocałowaliśmy się więcej razy, niż te, które on zainicjował i cierpliwie czekałem, aż zadecyduje o dalszych czułościach. Ja jedynie łapałem go za dłoń, uśmiechałem się i wtulałem w jego umięśnione ciało, czując jak bardzo go kocham. Nie potrafiłem ubrać w słowa miłości do niego, niemal przygnieciony jej rozmiarem. Wypełniała mnie całą, lecz wciąż potrafiłem zmieścić jej w sobie coraz więcej. Byłem jak niemające dna naczynia, w które Jonghyun wlewał swe uczucia, a ja łapałem je chciwie, by w chwilach samotności móc przypominać sobie jego czuły dotyk. Lubił kłaść dłoń na moim policzku, głaszcząc go kciukiem, podczas gdy spoglądał głęboko w moje oczy. Czułem się wtedy zupełnie obnażony przed nim, bo wyglądało to tak, jakby potrafił wyczarować pięciolinią na mojej duszy i odczytywał z niej wszystko, co tylko chciał – słowa i smak miłości, głęboko skrywane lęki, nawet te tajemnice, które wolałem przed nim chować. Właściwie ich nie posiadałem, moim największym sekretem był on sam, lecz były rzeczy, które powinny pozostać za swoimi drzwiami, mocno zabitymi. Jego oczy zdawały się przestępować nawet tą nieprzepuszczalną barierę i rozsiadać się wygodnie w miejscu, gdzie nigdy go nie chciałem.
Tam również znajdowało się imię mojego oprawcy, człowieka, przez którego znalazłem się w szpitalu.
Nie chciałem o nim myśleć, i nie chciałem również, by myślał o nim Jonghyun. Bałem się tego miejsca w swoim umyśle, dlatego starałem się o nim zapomnieć najmocniej, jak tylko potrafiłem. Przy nim to nie było możliwe, bo podejrzewałem, że on wie, co przed nim ukrywam. Nie potrafiłem chować się za kamienną maską, nie obcy był mi tylko ziejący pustką szklany klosz.
            Gdy siedzieliśmy razem na ławce, współdzieląc chwilę ciszy, w której słychać było zimę, zaczął padać śnieg. Puchate kulki powoli spływały z nieba, nie przypominając tego opisywanego w książkach śniegu. Nie było milionów różnokształtnych płatków, które zachwycałyby ludzkie oczy, a jedynie te puszki, wyglądające jak puch dmuchawców, unoszący się latem nad łąkami. Obserwowałem je przez chwilę, z nie mniejszym zainteresowaniem, z jakim śledziłbym lot gwiazdek, by po chwili zamknąć oczy. Czułem na sobie wzrok Jonghyuna, lecz nie poruszyłem się lub nawet nie otwarłem ust, by to skomentować. Pozwoliłem sobie na chwilę zagubienia we własnych myślach, nie przywiązując doń żadnej uwagi, po prostu różnokolorowe obrazy przewijały się w  mojej głowie jak przyśpieszony film, klatka po klatce. Oddychałem spokojnie, gdy zupełnie niespodziewanie ukazał się mi obraz Jonghyuna w dniu, którym się poznaliśmy. On również nie był już dokładnie tak sam, wiedziałem to, lecz nie potrafiłem pokazać różnicy jaka występowała między dinozaurem w deszczu, a moim bohaterem, którego kochałem nad życie. Uśmiech ten sam, a może nieco smutniejszy; twarz ta sama, lecz może odrobinę spokojniejsza; tylko może oczy trochę inne,  jakby ciemniejsze, wypełnione tajemnicą, nie chowały w sobie słońca. On sam był moim słońcem, to mi wystarczyło, nie pragnąłem więcej. Chciałem jedynie, by mnie kochał, tak bardzo, jak ja jego; tak bardzo, by świat nam zazdrościł; tak bardzo, by ludzie zapomnieli; tak bardzo, by bolało.
            Gdy uniosłem powieki, napotkałem jego wzrok. Uśmiechał się czule, lecz nic więcej nie byłem w stanie odczytać w jego twarzy. Te oczy,  które kiedyś i ja z łatwością rozszyfrowywałem, pozostały nieprzeniknione, ciemne, nieco chłodne, ale to nic. To wszystko było nic, bo przecież wiedziałem, że i tak mnie kocha, że jest tu ze mną i dla mnie. 
Poczułem jak coś spada mi na policzek. Puchata kulka trafiła na moją zmarzniętą  twarz, lecz gdy uniosłem dłoń, by ją zetrzeć, Jonghyun mnie zatrzymał. Patrzyłem na niego zdezorientowany, nie mając pojęcia o co mu chodzi, z sercem dziwnie przyśpieszonym, z oczami zamglonymi. Śledziłem jego palce, powoli się poruszające, a gdy lekko przymknąłem powieki, poczułem tą dłoń, pozbawianą rękawiczki, lecz wciąż wystarczająco ciepłą. Ułożył ją na moim policzku, kciukiem ścierając mokrą już plamę po śniegu, pozostawiając po sobie palący ślad. Nie poprzestał na tym, a sunął opuszkami palców po dalszej części mojej twarzy. Wstrzymałem powietrze, gdy dotknął mych ust, a moje serce przyśpieszyło tak bardzo, jak nigdy dotychczas. Wypełniało mnie dziwne uczucie, a w oczach czaiły się łzy, lecz chyba sam nawet nie wiedziałem czemu. Wpatrywałem się w jego oczy, jeszcze bardziej niż zwykle, chciałem uzyskać odpowiedzi na pytania, które bałem się zadać, o których bałem się nawet pomyśleć. Chciałem wiedzieć, czy może mnie kochać, czy byłem wystarczająco dobry dla niego, czy chciał mieć przy sobie tego nędznego Kibuma, szarego chłopczyka, który nie umiał podnieść się na nogi. Czy mógłby po prostu ze mną być, dostając mnie całego w podzięce?
Uchyliłem wargi, lecz jego dłoń nie uciekła, przeciwnie, wydawał się być zadowolony. Dalej badał strukturę moich warg, jakby nie poznał ich jeszcze wystarczająco. Może czekał na jakiś mój  ruch, lecz byłem zbyt zawstydzony, by cokolwiek zrobić. Czekałem tylko na moment, gdy jego dłoń się przesunęła, co zaraz się stało. Dotykał całej mojej twarzy, schował pod czapką kosmyk włosów, który się stamtąd wydostał, a potem w końcu uśmiechnął, dotąd poważny. I ja w końcu wziąłem oddech, który powstrzymywałem przez pewien czas. I czekałem. Przez cały czas przy nim na coś czekałem, nigdy nie myśląc, na co czekam. Gdy byłem sam, pośpiech był mi obcy, żyłem rytmem tego świata, który mnie wychował. Miasta nadal były dostatecznie powolne, choć przyśpieszały biegu; lecz parki nadal tkwiły w odwiecznym rytmie, odmierzanym dźwiękiem deszczu, podmuchami wiatru, spadającymi liśćmi, tupotem mrówczych odnóży. Tutaj było spokojnie, idealnie dla mnie. Gdybym mógł, stopiłbym się z drzewami, oddał w ich władanie, jedynie obserwując, nie musząc brać udziału w ludzkim przedstawieniu.
            - Jesteś piękny – usłyszałem. Być może się zarumieniłem, lecz przede wszytki złapałem za tą dłoń i ułożyłem na niej moją własną. Przez chwilę tak siedzieliśmy; ja niemy, on wyczekujący. Wiedziałem, że chciał, bym w końcu to ja coś zrobił i postanowiłem mu to dać. Jonghyunowi nigdy nie śmiałbym odmówić, przecież go kochałem. Nie skrzywdziłby mnie.
Puściłem tę rękę i przysunąłem się bliżej niego, by złożyć delikatny pocałunek na jego wargach. Uśmiechnął się, czułem to, ale nie chciał mi pomóc w tej sytuacji, nadal czekał, tak jak zawsze ja to robiłem. Próbowałem dać mu wystarczająco siebie, by był zadowolony, by mnie nie puścił, twierdząc, że nie staram się wystarczająco. Chciałem, by był zadowolony, więc powoli  usiadłem na jego kolanach, wtulając się w pachnący nim płaszcz. Była zima, a on chodził w płaszczu, starając się wpasować w panujące mody.
Całowaliśmy się powoli, on trzymając dłonie na moich plecach, ja próbując być coraz bliżej niego, niemal się w niego wtapiając. Nie było ważne nic poza nami, nic poza tym parkiem, tym śniegiem, który tworzył nam puszyste czapki na głowach, poza gorącem między nami, który nie pozwalał dostać się mroźnemu powietrzu zimowego dnia. Nieważny był w tym momencie czas poza nami, wiek zmian, nowe wynalazki, ludzie podążający za nowinkami technologicznymi, powoli zmieniający się krajobraz, nowości. Byliśmy tylko my, nasza dwójka i ten pocałunek.
Być może  Jonghyun naprawdę mnie kochał?

            Było jeszcze bardziej zimno, gdy szliśmy ulicami Seulu, zmierzając w tylko Jonghyunowi znanym kierunku. Znajdowałam się tuż obok niego, pozwalając, by moje zmarznięte dłonie lekko zahaczały o te jego, by delikatny uśmiech nie schodził z moich ust, nawet jeśli myśli usilnie próbowały tego dokonać. Przewijały się czarnymi smugami, nieco jakby przyprószonymi szarością, niekiedy przypominającymi raczej gęsty dym papierosów, niż cokolwiek innego. Nie były słodkie, choć chciałem móc myśleć tylko o miłych rzeczach. Nie były spokojne, bo szalały jak granatowa wichura.
            Gdy spoglądałam pod swoje nogi, dłoń Jonghyuna niespodziewanie, lecz powoli owinęła się wokół mojej, zamykając ją w ciepłym uścisku. Przez chwilę nie podnosiłem głowy, wpatrując się w ubity śnieg na nierównym chodniku, jedynie zerkając na nasze splecione palce. Przez chwilę nic nie czułem. Przez chwilę o niczym nie myślałem, jedynie patrzyłem, ale nie widziałem. Dopiero gdy westchnął coś, co brzmiało jak moje imię, lecz równie dobrze mogło być czymkolwiek innym, pozwoliłem sobie na niego spojrzeć. Uśmiechał się w moją stronę, chowając dolną część twarzy w szaliku, a brązowe włosy pokrywały się powoli białym puchem, lecz zdawał się zupełnie nie zwracać na to uwagi. Jego uśmiech dosięgał nawet oczu, lśnił w nich, obiecując mi wiele. Obawiałem się, że  zbyt wiele, choć chciałem usłyszeć te wszystkie obietnice, które mogły być zapowiedzią czegoś niezwykłego. Wiedziałem, że obietnice mogą być tylko pustymi słowami, mimo że ja moich nigdy nie łamałem – może dlatego, że starałem się ich nie składać. Nie ufałem ludziom, ufałem tylko Jemu. Dlaczego zatem miałbym powierzać cokolwiek ludzkiemu słowu, tak złudnemu, tak nieszczeremu? Ludzie kłamali, oszukiwali, na świecie działo się wiele zła, a ja miałbym kiedykolwiek sądzić, że moje tajemnice, moje pragnienia mogłyby być bezpieczne w czyjejś głowie, w czyichś ustach? Tajemnice ciążyły, zwłaszcza te nie swoje, były chyba cięższe niż własne grzechy. Leżały na wyciągniętej dłoni, gotowe do uchwycenia przez obcych, czających się blisko, chcących wydrzeć jakąkolwiek ułudę samotności, własności, istnienia.
Lecz nie on.
Nie on, prawda?
            Trzymał mnie za dłoń, gdy przechodziliśmy przez ulicę. Ludzie patrzyli na nas, na nasze ręce, przesuwali wzrok na nasze twarze, ale zapamiętywali  tylko to, jakiej płci jesteśmy. Nie skupiali się na niczym innym, nie zapamiętywali rysów naszej twarzy – liczyły się tylko te dłonie, które nie chciały się rozłączyć. Może ich problem polegał na tym, że nigdy nie chcieli nikogo poznać, zadowalali się zwykłą powierzchowną opinią, jakby zapominali, że pod zwykłą powłoką znajduje się coś jeszcze, coś o wiele ważniejszego. Ograniczały ich jakieś hasła głoszone przez innych, jakby nie potrafili sami myśleć, podążając za tłumem, niby tak mądrym. Ludzie wcale nie byli mądrzy. Nie byli dobrzy. A może byli, ale to świat  był zły? Sam nie wiedziałem, co sprawiło, że los toczył się tak, a nie inaczej, co sterowało tym wszystkim, miało władzę nawet nad tymi mądrymi ludźmi. Twierdzili, że przecież są panami własnego losu, a dawali się miotać po scenie jak szmaciane lalki. I jak ja sam.
            Sam nie wiem, gdzie byliśmy, gdzie się błąkaliśmy. Pamiętam tylko smak gorącej czekolady, którą wcisnął mi w dłonie, gdy siedzieliśmy nad zamarzniętym stawem i wpatrywaliśmy się w pokryte szronem drzewa. On obejmował mnie ramieniem, ja zaś jedynie uśmiechałem się do niego nieśmiało, myśląc o jego ciepłych dłoniach i oczach, których spojrzeniem mnie ciągle uraczał. Być może nie dane mi było być kiedyś szczęśliwym, może nadal było coś, co powstrzymywało los przed ofiarowaniem mi wynagrodzenia za tamten cza, ale będąc z nim, miałem wrażenie, że bardziej szczęśliwym być nie mogłem. Nie istniało nic nadto, niż to, co on mi ofiarował, nic nadto, co czułem do niego.
            Było już ciemno, gdy dotarliśmy do jakiegoś oświetlonego budynku. Wyglądał niczym dwór, z tymi kolumnami i wysokimi oknami. Gdy zbliżyliśmy się do niego, dostrzegłem duża salę balową i ludzi w bogatych strojach, porozmieszczanych po całej powierzchni pomieszczenia. Doskonale wiedziałem, co to za uroczystość, lecz nigdy nie miałem z taką do czynienia, jedynie słuchałem opowieści o niezwykłych balach bożonarodzeniowych. Nie miałem pojęcia, co tu robimy,  przecież włamaliśmy się na prywatną posesję, ale mimo to pozwoliłem się pociągnąć za sobą Jonghyunowi, zmierzającemu po schodach w górę budynku. Zatrzymaliśmy się na dość rozległym balkonie, z którego miałem doskonały widok na wnętrze Sali balowej i ludzi, którzy w tej chwili zaczęli wirować w walcu. Byłem oczarowany – oczarowany widokiem, oczarowany muzyką, jaka przesączała się przez szyby, barwą światła, padającego na śnieg pod oknami.
Sam  nie potrafiłem tańczyć, ponieważ nigdy po prostu nie pojawiła się okazja, bym mógł to zrobić. Moja matka mogła umieć tańczyć, lecz nie miała możliwości przekazania mi tej wiedzy, w chwilach przebłysku świadomości. Mój ojciec zgorzkniał od czasu, gdy umysł mojej matki zmąciła mgła choroby, szaleństwa, więc i on nie kwapił się przekazywać mi wiedzy, którą być może powinien posiąść. Wolałam jedynie obserwować, tak jak teraz, gdy czując za sobą Jonghyuna, przyglądałem się kobietom w strojnych sukniach, które na kształt koła okalały je, gdy okręcały się wokół własnej osi wraz z mężczyznami u ich boku. Wyglądali na szczęśliwych, gdy zatracali się w tańcu, jakby to była największa przyjemność tego świata, dostępna jedynie nielicznym. 
Przez chwilę chciałem do nich dołączyć, dać się ponieść muzyce, która przecież zawsze była dla mnie tak ważna, lecz nie ruszyłem się z miejsca, jedynie dalej, zachwycony, obserwowałem, jak po walcu następują następne tańce, gdy dostojne kobiety ufnie łapały za dłonie swoich parterów z uśmiechem czającym się na ich ustach. Niemal widziałem jak muzyka płynie wokół nich, gdy skrzypce w swej porażającej perfekcją nucie, wygrywały im kolejny taniec. Zdarzałem, słysząc te niezwykłe dźwięki, otulające lśniącą złotem sale, gdzie w kącie stały wysokie choinki, równie piękne, jak i wszystko inne. Nie potrafiłem pojąć, jak niezwykłe widowisko ukrywa się przed oczami zwykłego człowieka, gdy ten śpieszy się w swoim codziennym życiu, nawet teraz, w Boże Narodzenie. Ludzie nie byli w stanie chłonąc nawet magii świąt, czy związana byłaby z ich religią, czy tylko z lekko kiczowatą atmosferą. Spieszyli się, mknęli, nie oglądali na innych, lecz tu… Tutaj jakby czas stał w miejscu, a razem z nim ta melodia, te skrzypce w swym drżącym dźwięku.
            Widziałem kobietę, która trzymała skrzypce w dłoniach. Nie otwierała oczu, po prostu grała, a jej smukła dłoń dumnie trzymała smyczek, lekko przemykający po strunach instrumentu. Sunął gładko, wiedząc, że tworzy magię, coś, czego nikt inny nie byłby w stanie dokonać. Ta kobieta dawała poprowadzić się muzyce, a jej ciało kołysało się wraz z dźwiękami.
            Zadrżałem, a wtedy Jonghyun przytulił się do moich pleców. Gdy spojrzałem w bok, na jego twarz, ujrzałem ludzi tańczących na sali, odbitych w jego oczach. Chociaż zawsze były ciemne, dziś wydawały mi się bardziej złote, niż czarne. Nie sądzę, żebym miał się dziś go obawiać, dziś, tego wieczoru, tej nocy był delikatny, czuły, pragnący być przy mnie. Być może nie wiedziałem, co gra w jego duszy, jakie dźwięki się stamtąd wydostają, lecz potrafiłem czytać w jego oczach, jak  w otwartej księdze. Szkoda, że tylko dzisiaj, a nie zawsze, gdy potrzebowałem zrozumieć  jego uczucia, jego miłość – piękną, lecz czy czasami nie zbyt ciężką do udźwignięcia? Nie zasługiwałem na nią, lecz dzisiaj chciałem tylko patrzeć na ludzi tańczących walca w dźwiękach skrzypiec. Tylko tyle potrzebowałem.
            - Chciałem z Toba zatańczyć – zaczął – lecz obawiam się, że ten taniec nie byłyby zbyt dobry. – zaśmiał się, łapiąc mnie za dłoń. Gdy okręcił mnie i zamknął w swoich objęciach, mogłem czuć tylko szczęście. Czy istniały inne słowa, które wyraziłyby to, co czułem tamtej nocy? Moja miłość była ze mną, a my poruszaliśmy się delikatnie w rytm wygrywany na sali. Oprócz skrzypiec także fortepian, którego brzmienie kochałem. Jego ręce obejmujące moje ramiona, jego usta muskające mój policzek, oczy cały czas utkwione w tych moich. Byłem gotów oddać mu cały świat, a przynajmniej ten jego kawałek, nad którym miałem władzę.
Ta noc należała tylko do nas, chociaż nigdy nie byliśmy podczas niej najważniejsi. Byliśmy tylko dwójką ludzi na tarasie, wpatrujących się w rzęsiście oświetlone okna budynku, gdzie ludzie we wspaniałych ubraniach wirowali w tańcu, uśmiechali się do siebie i kłaniali. Przez chwilę i ja kołysałem się w ramionach Jonghyuna, gdy usiłowaliśmy wprowadzić między nas ułamek tego, co działo się na dole, lecz to było nic, jedynie trochę melodii w naszych uszach, jedynie trochę świateł odbitych w naszych oczach, jedynie trochę muzyki w naszych ciałach. Staliśmy tu samotnie, chłonąc nieco radości innych ludzi, ale przede wszystkim czując to, co było pomiędzy nami. Bo chociaż tej nocy nie byliśmy najważniejsi, dla nas nie istniało nic innego, niż my sami.



a/n   Najsmutniejsze  w tym opowiadaniu jest to, że nawet ja mówię Kibum, błagam cię, opamiętaj się.
Minęły wieki. Pisałam, że wrzucę kolejną część już dawno, ale myślę, że nawet ja sama przyzwyczaiłam  się, że moje jakiekolwiek plany co do pisania nigdy nie zostają zrealizowane. My Hero czasami nawet boję się dotknąć. Po część dlatego, że tak wiele mnie samej w Kibumie, po części dlatego, że Jonghyun jest tu takim draniem, a po części dlatego… że mam wrażenie, że wraz z zakończeniem My Hero skończy się także coś w moim życiu. Co – nie wiem.
Mimo to mam nadzieję, że dacie My Hero trochę miłości.


wtorek, 5 września 2017

Moon - Jonghyun [FMV]





Po raz kolejny stworzyłam filmik, który jakimś sposobem stał się mocno +18. Niemniej, serdecznie zapraszam~
Zajęłam się tym razem fmv do Moon Jonghyuna i z radością umieściłam tam pairing JongTae. Dużo golizny! Nie przegapcie tego. Bawiłam się przy tym świetnie i mam nadzieję, że znajdą się jakieś duszyczki, które to docenią.



wtorek, 15 sierpnia 2017

Malowane szarym pędzlem

               



   Stał spokojnie, pozwalając by figlarny wiatr błądził mu pomiędzy przydługimi kosmykami czarnych włosów, zwiedzał zakątki pod luźnymi ubraniami, jak dziecko bawił się na około jego nieruchomej sylwetki. Nie ingerował w to, właściwie niemal się cieszył. To był ten moment, gdy w jego głowie nie gościła przez cały czas wizja anielskiego chłopca. To było męczące; piękne, ale męczące.  Nie potrafił żyć przez cały czas wizją nieistniejącej osoby, to nie prowadziło do niczego. Oczywiście, na samym początku z niecierpliwością oczekiwał aż zanurzy się w pachnącą pościel, otuli go ulotna chwila słodkości i bezpieczeństwa, a potem jego duch zabłądzi w nieznanym świecie,  gdzie już od dłuższego czasu wpatrywał się w nieruchomą twarz, usta zastygłe w cudownym uśmiechu, zbyt idealnym, by mógł należeć do człowieka. Wątpił  zatem, by osoba nawiedzająca go co noc rzeczywiście owym człowiekiem była. Jego umysł najpewniej stworzył tę ułudę by móc zasklepić wyrwę samotności, jaka coraz bardziej sprawiała, że jego serce łamało się w pół. Nie było mu łatwo żyć w dobrowolnej izolacji, ale też nie pomagała mu wizja chłopca. Dlaczego męczył on jego utrudzony umysł, omamiał wyobraźnię, by ta każdej nocy na nowo rozpamiętywała wspaniałe chwile? To sprawiało, że od pierwszej chwili niespokojnej wędrówki po meandrach własnych snów, jego  serce i dusza zaczęły należeć tylko do Niego.  Czuł się trochę, jakby wtedy zaczął do niego należeć, był mu całkowicie podporządkowany  już chyba na wieki. 
      Westchnął i odgonił nieco wiatr, zakładając włosy za ucho. Chyba musiał wracać z powrotem, od samotności do samotności. Chociaż ludzi wokół było mnóstwo, nie czuł z nimi żadnej nici porozumienia, jakby już od dawna żył tylko jego duch, niezauważony przez otaczające go tłumy. Dlatego też czuł się trochę umarłym, trochę jeszcze żywym, zawieszonym pomiędzy dwoma światami. Szedł po prostu chodnikiem, ze wzrokiem wbitym w stopy, tak samo nieuważny jak ludzie obok. Wiatr nadal błądził po jego odsłoniętej skórze, nic nie robiąc sobie z nerwowego wzdrygnięcia. Podmuchy świeżości mieszały się z lekkim odorem wody z zanieczyszczonych stawów oraz upajającą wonią nadrzecznych kwiatów, ostatnich tuż przed zimą. Dziwna to była mieszanka, musiał przyznać, ale chyba nie oddałby jej na nic innego. Ciągnęło go tu równie mocno, co w objęcia białej pościeli, miękkiej, ciepłej, a przede wszystkim dającej mu tą krótką chwilę w obecności nieznajomego.
      Westchnął ponownie, chowając dłonie w kieszeniach spodni, a potem tak po prostu się z kimś zderzył. Zdarzyło mu się to chyba po raz pierwszy od czasu, gdy nocne wyprawy zmieniły jego ciało w półprzezroczystą ułudę. Zdumiony aż przystanął i uniósł wzrok. Nieznajomy za to nawet nie zwolnił kroku, a przeszedł obok obojętnie, jakby wcale nie wpadł na obcą osobę w alejce; a może właśnie tak się stało? Jego mina pozostała niezmieniona, usta zasznurowane w wąską linię, oczy bezuczuciowe. Włosy nieco mu je zakrywały, ale dostrzegł ich głęboką barwę, nieco przypominające mu świeżo zaparzoną kawę.
      Przez chwile odprowadzał go wzrokiem, ale gdy zniknął na zakręcie,  wygiął wargi w nieco krzywym uśmiechu i ruszył dalej bez zastanowienia. Ani przez chwilę nie pomyślał, by za nim biegnąć, może wziął go za taką samą ułudę jaką był on sam? Nie był pewien. Po prostu przyjął do wiadomości, że osoba nawiedzająca go co nocy właśnie wpadła na niego w najbardziej absurdalnym miejscu, wypełnionym zapachem kwiatów, stawu i powietrza. Uśmiechał się na widok znajomych rysów twarzy, ale dopóki nie był do końca sobą, ani myślał dotykać tego cudownego ciała, grzebać w nieswoim świecie.

*

      Można powiedzieć, że Minho był malarzem, a Taemin jego  najwspanialszym dziełem.
Właściwe, można by rzec, że Taemin był też jego marzeniem, zrodzonym gdzieś pośród myśli falujących pomiędzy złotymi punktami usianymi na nieskończonym nieboskłonie, niknącym gdzieś za horyzontem pragnień. Nawiedzał go w snach, nieskończona rozkosz, wymalowana boskimi farbami na idealnym płótnie. Był dla niego chodzącą doskonałością, z tymi przepięknymi oczętami, w których mógłby tonąć i  nigdy nie wracać na powierzchnię. Jego skóra, idealna w swej bladości, zawieszonej pomiędzy bielą śniegu, a barwą kości słoniowej, kusiła swą miękkością, coś jak atłasy, może puch ze skrzydeł rajskiego ptaka. Potrafił wyczarować całą jego nieskalaną postać w najdrobniejszym szczególe, wydobyć z mroku pamięci nawet niewielkie wykrzywienie słodkich warg. Pod jego powiekami malował się najpiękniejszy obraz na świecie, lśniący złotem, mrugający srebrem, wypełniający jego umysł zapachem kawy; kojarzył ten zapach już tylko z nim, tą wszechobecną woń kawy. Gdy rano zsuwał się z łóżka, wypełniony bólem po koniecznym rozstaniu, jego nos nadal wyczuwał lekki podmuch kawowej przyjemności, umysł za to, jeszcze nie w pełni wyciągnięty  z głębokiej przepaści snu, nakazywał mu ruszyć na poszukiwanie tego, który powinien przy nim być.
Był malarzem, bo potrafił wymalować jego portret, piękniejszy niż jakiekolwiek obrazy na świecie. Nie było cudowniejszego tworu, tylko ten mały, cudowny chłopiec o jasnej grzywce i oczach w kolorze kawy. Tylko on.

*

      Ławka w parku była już zniszczona, nieco spróchniała. Ponieważ niewiele ludzi zapuszczało się w starą część niegdyś wspaniałego miejsca, co najwyżej by przemknąć, gonionym wskazówkami zegara, to nawet ci, którzy powinni dbać o park, porzucili go, całkiem zapominając. On jednak nie pozostawić tego w kącie niedoskonałej pamięci. Spędzał tu naprawdę dużo czasu, próbując dojść do porozumienia z czymś więcej niż tylko własną psychiką. Może z całym światem? Nie współpracowali ze sobą, ale może wpływ na to miał fakt, że nie był pewien gdzie właściwie się teraz znajduje, gdzie zawieszona jest jego dusza. W świecie umarłych, czy też jeszcze żywych, może jednak gdzieś pośród mar nocnych, pogranicza snów i koszmarów, najpodlejszych stworów?
      Wiatr znów błąkał się pośród liści, szumiąc niespokojnie, zapowiedź następnych wydarzeń. Wiedział, że gdy będzie cierpliwy, opłaci mu się  to. Chociaż wtedy, tamtego dnia nie zaczepił chłopca, nie zamierzał pozwolić mu odejść ponownie. Sny stawały się coraz bardziej niepokojące, zbyt chaotyczne, nerwowe. Postać nieznajomego tylko błąkała się po jego głowie, chyba deptała inne myśli, którymi powinien się zajmować. Ale nie potrafił, bo On zbyt często wychodził poza ramy snu i nawiedzał go na jawie. Potrafił zamknąć oczy i  pod powiekami wyczarować całą smukłą sylwetkę, wzbogaconą przez sam fakt, że widział go na własne oczy, w całej cudownej postaci.
      I pojawił się, tak jak miał nadzieję. Wydawał się unosić na wietrze, płynąc na nim, wcale nie dotykając stopami podłoża. Może to nie on,  a właśnie ten nieznajomy był ułudą, eterycznym tworem wyobraźni? Wydawał się być czymś więcej niż tylko człowiekiem. Znacznie więcej.
Był coraz bliżej. Twarz nie ukazywała żadnych emocji, zastygła w nieprzepuszczalnym grymasie. Wyglądał tak samo jak wtedy, zupełnie nie przypominał tego chłopca jaki nawiedzał go co noc, czasami w ciągu dnia. Był kimś innym. Czy to na pewno on?  Może tylko mu się wydawało, oszalały umysł dopatrywał się podobieństwa w każdym napotkanym  człowieku, jakby dzięki temu  miał znaleźć swoje przeznaczenie.
Włosy jednak wydawały się być tak samo jasne, łagodnie okalające twarz. Oczy w takim samym odcieniu kawy, może nawet piękniejsze, bo odbijające prawdziwy świat. Nosek prosty i zgrabny, usta stworzone do całowania. Najpiękniejszy.
      Wstał i skierował się prosto w jego stronę, jednak ten nadal zdawał się go nie zauważać, jakby także on nie dostrzegał półprzezroczystej postaci. Jednak gdy  po raz kolejny się zderzyli, w końcu zwrócił swe piękne oczęta na kogoś, kto ośmielił przerwać mu chwilę spokoju. Postać ta dla niego na pewno nie była czymś mogącym przejść do zjawisk dnia minionego jako zupełnie niewinna, nie warta poświęcenia myśli dłużej niż  „dlaczego”. Stało się tak, bowiem wysoka postać o ujmującym, lecz smutnym uśmiechu, oraz przygaszonych oczach wydawała się być uciekinierem z głębin piekła, zmęczonym długą wspinaczką ku świeżemu powietrzu. Nie było w nim jednak nic więcej, co zmusiło by go do chociaż chwili zwłoki w codziennej wędrówce ku nieznanemu. Przystojny,  nieco tajemniczy, w pewnym sensie niezwykły, owszem, ale nie wystarczająco, by zaspokoić jego potrzebę chociażby pojedynczego stąpnięcia na wypełnioną troskami ziemię.  Czy mężczyzna, który sam błądzi w wypełnionym duchami świecie miałby mu pomóc?  Nie sądził, by tak mogło być, jednak jego dusza szeptała ciche słowa, które poganiały go, by zrobił jeden krok w przód i poznał to niecodzienne zjawisko, coś więcej niż tylko kolejnego nieznajomego, stojącego na jego drodze do doskonałości.
      Minho za to stał nieruchomo, wbijając niespełniony wzrok w drżące z przestrachem wargi, myślami błądząc gdzieś w przestrzeni wypełnionej duszącymi marzeniami. Pragnął zrobić jeszcze jeden krok, by poczuć ciepło, które mogłoby ukoić jego skołatane myśli; chciał wyciągnąć dłoń, a potem lekko palcem musnąć delikatną skórę, poczuć pod opuszkami jak troski opuszczają zmęczone ciało. Mimo to nie zrobił nic, za to zagryzł wargę, by po chwili posłać ku, ni to człowiekowi, ni to zjawie lekki uśmiech, błądzący na granicy rozpaczy i szczerej radości. Spotkało się to jednak ze ścianą niezrozumienia w brązowych oczach, nagle nie przypominających kawy w filiżance, jakby w ułamku sekundy straciły całą swoją magię, dotąd ukrytą w lśniących zwierciadłach.  Nie dziwił mu się; nie mógł, sam ledwo dostrzegając sens własnego istnienia, zagubiony pewnej nocy spędzonej na rozpaczliwej próbie ucieknięcia przed snami, męczącymi w swym bezsprzecznym pięknie. Chociaż całe dnie poświęcał myślom oraz słodkiemu uśmiechowi, błąkającemu się po pełnych wargach, w nocy bał się zamknąć oczy, jakby przepiękna wizja mogła nagle uciec przez granice mary i rzeczywistości, by nawiedzić go gdzieś indziej, niż w osłoniętym mgłą zaspania umyśle. Jak dziecko drżał, skulony w mrocznym kącie, trzymając w dłoniach kubek z kawą, też złą, bo niepotrzebnie przypominającą o barwie tęczówek niezwykłego chłopca. Błagał bóstwa o chwile wytchnienia, a potem powieki same opadały, a on ponownie zatracał się w niewinnym spojrzeniu, chyba należącym do nieskalanego grzechem Anioła. 
      Nieznajomy cofnął się o krok, potrząsając szopą jasnych włosów, a te niezdarnie opadły na zmarszczone niepokojem czoło. Błądził wzrokiem, jakby chcąc ominąć niewygodną postać przed sobą, jeszcze nie do końca sprecyzowany twór, jednakże czy rzeczywisty, czy wyobrażony, nie miał pewności. Dlatego też utkwił spojrzenie gdzieś daleko, chłonąc brudną, niemal już zgnitą zieleń parku. A może nieznajomy, pomimo aury nierzeczywistości, był jak najbardziej prawdziwy, a w głowie krążyły mu plany zabarwione absurdem, odrobiną brutalności, chcącą wydostać się na zewnątrz i skalać niby niewinne otoczenie?
      - Co? – mruknął niewyraźnie, ledwo poruszając zsiniałymi z chłodu ustami. Objął dłońmi, również przenikniętymi lodowatymi szpilkami, odsłonięte ramiona, chroniąc się jednocześnie przed wysokim mężczyzną, jak i przed niesprzyjająca pogodą, powietrzem uparcie goniącym na około ich złudnych sylwetek. A może tylko on, dziwny, wyglądający jak czarnowłosy posłaniec piekielnych głębin, powodował reakcje obronne, chęć, by nie zwracać uwagę na dziwny incydent w jego życiu.
      - Jestem Minho.
      - No i co z tego?
Brunet zagryzł wargi, niepewny własnej odpowiedzi. Znalazł się tutaj by móc wreszcie skonfrontować się z własną wyobraźnią, może z przeznaczeniem, lecz tak naprawdę nawet nie próbował myśleć o tym, co to może za sobą nieść. Co powiedzieć, jak się zachować, by jego anioł nie spanikował i nie zniknął, rozpłynąwszy się w powietrzu jak na wysłannika niebios przystało.
      - Chciałbym… cię poznać.
Chłopiec patrzył na niego z zagubieniem wypisanym na twarzy. Blada dłoń uniosła się w górę, by odgarnąć kosmyk jasnych włosów za ucho, choć te za chwilę znów zawirowały, poruszone przez niesforny wiatr, błąkający się wokół ich samotnych sylwetek. Zagubienie jakie zapanowało w jego głowie, jak i wprowadziło zamieszanie w uczucia umiejscowione w zmrożone chłodem serce, spowodowało, że cofnął się o krok, nagle onieśmielony, a może przerażony? Spuścił wzrok, niby niewinnie, a tak naprawdę, by nie musieć spoglądać w diabelskie oczy, w których płonął piekielny ogień, jakby nieznajomy rzeczywiście był demonem. Nieznajomy…? Przecież wiedział, jak ma na imię. Minho. Minho, który znalazł się tu zupełnie niespodziewanie, zastępując mu drogę, a teraz chciał go poznać. Dlaczego?
      - Dlaczego? – powtórzył swą ostatnią myśl.
      - Ja…
Jasnowłosy anioł pokręcił głową, a potem cofnął się jeszcze bardziej, jakby nagle się opamiętał i przebudził z dziwnego snu, w którym zdawał się być uwięziony. Wiatr nadal błąkał się  wokół nich, nie pozwalając na wykonanie spokojnego ruchu, omamiał zmysły, choć był jedynie wytworem natury.
      - Proszę mnie zostawić w spokoju – burknął, wracając do swej chłodnej postawy i wyminął tego dziwnego człowieka, nie spoglądając na niego więcej. Nawet przed sobą samym nie chciał się przyznać, że dziwny Minho mocno go zainteresował, w całej swej eterycznej, niemal przezroczystej otoczce, o której istnieniu chłopiec dopiero sobie przypomniał. Ponieważ ciemnowłosy mężczyzna wydawał się być lekko szary, a ścieżka za nim wyraźniejsza niż ostre rysy twarzy. Ciemne oczy mętne, choć przed chwilą przypominały ciemne otchłanie. Włosy, lekko poskręcane, falujące na wietrze poszarzały i znieruchomiały, jakby podmuchy zimnego powietrza oddalały się od niego, nie mogąc wziąć go w posiadanie swej niszczycielskiej siły.
      Odwrócił się, a jego płaszcz załopotał.
Stał tam. Wpatrzony w horyzont wcale się nie poruszał, jak zapomniany przez świat posąg. Blondyn rozchylił wargi, jednak żadne słowo nie chciało opuścić jego gardła. Jedynie ciche westchnięcie, gdy Minho ruszył przed siebie, a potem jakby rozpłynął się w powietrzu. Szara sylwetka, dotąd niemal zlewająca się z ponurym parkiem, którego świetność minęła dawno temu, zaginęła, tak samo jak wiatr , który do tej pory błąkał się po alejkach. Z jakiegoś powodu nawet nie był tym zdziwiony. Nazwał by tajemniczego mężczyznę duchem, niźli prawdziwym demonem – czyż nie wyglądał jak umarły, który błąka się pomiędzy zmurszałymi drzewami, czekając, aż ktoś wypuści jego skutą łańcuchem duszę?
      Uśmiechnął się delikatnie, wykrzywiając kącik ust. Zrobił krok w przód i wrócił do snów, sam nieświadomy swego przeznaczenia.

*

Można powiedzieć, że Minho był malarzem, a Taemin obrazem, który nie chciał być dokończony. Gdy każdej nocy razem błąkali się pośród gwiazd, szarpani przez nocne niebo, które wyciągało swe pomalowane atramentem ramiona w ich kierunku, złote kosmyki chłopca zdawały się umykać przed lśnieniem gwiazd i mrokiem cieni. Bawił się ze światem, jakby miał prawo nad nim panować, a nie był jedynie marną okruszynką w porównaniu do świętego majestatu natury. Może rzeczywiście tak było, gdy pomalowane ziarnami kawy oczy  rozbłyskiwały srebrnym blaskiem, biorąc we władanie nie tylko zniewoloną duszę Minho, ale również wszystkie gwiazdy czynił swymi niewolnicami, służącymi jego wspaniałości. Jedynie chyba słońce mogłoby nie akceptować niezaprzeczalnej potęgi złotego chłopca, ale czyż nie był On jedynie panem nocy, znikającym wśród szarych podmuchów zbłąkanego powietrza, gdy tylko księżyc schodził ze sceny? Przecież Taemin władał jedynie nocnym niebem, to tam podporządkował sobie Minho i zamknął jego duszę w złocistej klatce, nie chcąc jej wypuścić, nie widząc, że tym samym zabija jego ziemską powłokę. Chciał go dla siebie całego i chociaż odwiedzał świat ludzi, widział dla nich szansę jedynie w niebie, wśród gwiazd, tam gdzie mieszkała jego  dusza, okolona strażnikami mroku.
Można powiedzieć, że   Minho był malarzem i malował Taemina, lecz czy była to prawda? Czy to on trzymał pędzel umoczony w boskich farbach?

*
Minho od kilku dni nie był w parku. Śnieg jaki niespodziewanie przykrył szare alejki w pewien sposób go odstraszał, jakby jego sylwetka miała być już całkowicie niedostrzegalna na białym tle. Bo to, że jego znajomi pogodzili się z tym, że dzwoniąc do drzwi nie doczekując się odpowiedzi, było już na porządku dziennym. To, że zaakceptowali, że ktoś taki jak Choi Minho niespodziewanie zniknął nieco  go dziwiło, ale przecież to nie tak, że ani Kibum, ani Jonghyun nie próbowali go szukać. Nieświadomi, że ten wpatruje się w nich brązowymi oczami, które już dawno zostały pozbawione iskierek życia,  bawili bruneta, lecz nie na długo. Serce, którego rytm stał się niesamowicie wolny irytowało i przerażało. Co będzie później? Umrze, bo… Dlaczego? Ponieważ istota, która nawiedza go w snach wysysa z niego duszę, podczas gdy spotykając się z tą osobą, nie zostaje nawet rozpoznany? Jak ma reagować, co sobie myśleć, na co przygotować?
Niepewny własnej przyszłości obserwował przez okno ludzi biegających po ulicach, jakby sprawy, do których dążyli były najważniejsze na świecie. Nie zatrzymywali się, nie pozwalali, by żadne refleksje zajęły ich umysły, tylko naprzód, naprzód, naprzód. Śmiałby się z nich, gdyby nie gorzka myśl, że przecież też kiedyś taki był, też biegał w poszukiwaniu tego czegoś, co wydało się być ważne. Rano zrywał się z łóżka, szybko wypijał kawę, a potem biegł. A to na uczelnię, a to do pracy, na spotkanie z przyjaciółmi, na piwo, gdziekolwiek. Ciągle biegał, a teraz…? Teraz jedynie siedział, niezdolny do zrobienia kroku, bo ciało, które właściwie nie było już  niczym innym, niż ledwo widoczna skorupa nie pozwalało mu na nic. Miał taki pozostać aż zginie? Czy w tym stanie miał chociaż nadzieję na śmierć, czy może przeznaczone mu było trwać w tym dziwnym stanie zawieszenia pomiędzy rzeczywistością, a tym czymś duchowym, pozaziemskim?
Pokręcił głową i zsunął się z parapetu. Chociaż może zsunął nie było dobrym słowem, skoro tak naprawdę, to chyba spłynął, gdyż jego przypominająca ducha sylwetka nie zdolna była do utrzymania się na nogach.
Kto by pomyślał, że zwykły sen może nieść za sobą coś takiego…?
Gdy kładł się do łóżka każdego wieczoru, był zmęczony, lecz nie tak jak każdy, który szedł spać, by zregenerować siły na następny dzień, a był wykończony psychicznie. Męczyła  go bezradność, gdy nie mógł przerwać tego wszystkiego, co się z nim działo. Tajemniczy złotowłosy miał nad nim władzę, o którą by go nie posądzał. Każdej nocy przyciągał go do siebie i pieścił jego ciało drobnymi dłońmi, szeptał czułe wyznania do ucha Minho, zapewniał, że później będzie lepiej, lecz sam Minho nie był pewny, jak to będzie. Bał się kłaść spać, bo przecież mógłby się już nie obudzić, ale wiedział, że chłopiec znajdzie sposób, by do niego dotrzeć – może wyszedłby ze snów, męcząc go w rzeczywistości?
      Wiele razy zastanawiał się kim On jest. Przecież nie mógł przez cały czas nazywać Go chłopcem ze  snów. Zresztą, wtedy nic by nie pasowało – może raczej był to Chłopiec z Koszmarów? Wydawało się to pasować idealnie do istnienia, które zabierało mu siły, wyrywając pełną marzeń duszę, zamieniając w nierealny byt.
Nie potrafił stwierdzić czy złotowłosy chłopiec jest człowiekiem. Kiedyś nazywał go aniołem, lecz teraz jakby był jedynie, a może aż aniołem zagłady, zwiastującym nieszczęście. Przez myśl przechodziło mu także nazwanie go śmiercią, ale czy ta chciałaby bawić się w nim w podchody, podczas gdy był tylko śmiertelnikiem, zwykłym, niewyróżniającym się studentem, który nie był ani wybitny, ani szczególnie uzdolniony? Był po prostu sobą, Choi Minho, który pewnego dnia zasnął i spotkał w snach niezwykłą osobę. Na początku te spotkanie tchnęły magią i tajemniczością, teraz została jedynie ta  tajemniczość. Zmora, tym stał się dla niego senny gość. Wyciągał ku niemu swe dłonie, niczym wykrzywione szpony demona, a on je chwytał, pozbawiony siły, by przeciwstawić się złej mocy.

*
      Spoczywający w ciemnościach duch Minho, splątany łańcuchami rwał się do walki, lecz bezbronny i samotny, nie był godnym przeciwnikiem. Istota władająca delikatnym, nieskażonym żadnymi bliznami ciałem Taemina, była dużo silniejsza niż mogłoby się wydawać, gdy na samym początku na delikatnej twarzy pojawiał się słodki uśmiech, a brązowe oczy rozbłyskiwały jak gwiazdy. Wydawało się, że Taemin był jak złodziej złotego blasku, który spoczywając na nieboskłonie, wskazywał drogę wędrującym. Był tak silny, że nawet one mu się poddały, jedyną ochronę dostrzegając w władcy dnia, lecz co ten mógł zrobić, gdy świat spowijał mrok?
Jak szklane odłamki, dusze, które zostały pozbawione życia, błąkały się pośród szczątek gwiazd, nikomu już niepotrzebne. Taemin żywił się nimi, był jak zła królowa okryta karcianą suknią, skazująca na śmierć za zły kolor kwiatów. Władczy, najważniejszy, lecz ukryty w porcelanowej powłoce lalki, która nigdy nie mogłaby unieść ręki wyżej, niż sięgało słońce.

*
      Chociaż całe miasto okryte było śniegiem, stara część parku była go pozbawiona, a jedynie skuta zimnem straszyła powyginanymi gałęziami wiekowych drzew i ostrymi krzewami przy zniszczonej dróżce. Stał tu, czekając chyba na jakiś cud, który najpewniej miał przyprowadzić do niego złotowłosego chłopca, lecz nie tego, który tkwił w jego snach, a tego, którego oczy pomalowane kawą, patrzyły na niego ze strachem, ale i nutą tajemniczości. Sam nie wiedział, co miało mu to dać, lecz wierzył, że każde działanie może przynieść efekty, nawet jeżeli to było naiwne myślenie. Coś musiał spróbować zrobić, nie mógł biernie czekać, aż z każdą nocą będzie pozbawiany siły, aż w końcu nie wstanie z łóżka, całkowicie wyczerpany, jak wysuszony kwiat, który pięknie wyglądał jedynie z daleka. 
      - To znowu ty. – Usłyszał za sobą. Chłopiec miał niski, lecz delikatny głos, chociaż teraz wydawało mu się, że zniekształcony przez złość, jaka brzmiała w tym zdaniu.
      - To zawsze ja – odparł, trochę bez sensu, lecz z wiarą, że to coś może dać.
      - Minho.
Uśmiechnął się, choć wymuszenie. Chłopiec zapamiętał jego imię i nawet ta niechęć, z jakim je wypowiedział, nie wyprowadziła go z równowagi.
      - Chciałbym poznać twoje imię. Ty moje znasz – stwierdził, robiąc krok w jego kierunku. Dziś nie czuł się tak przezroczysty jak zawsze, a jego towarzysz wydawał się w ogóle nie zwracać na nią uwagi, jakby Minho wcale nie był poszarzały, lekko rozmazany, niewyraźny.
      - Ne prosiłem o nie – bąknął, chowając zziębnięte dłonie do kieszeni. Chyba nie nosił rękawiczek, bo Choi już drugi raz widział, jak poczerwieniałe palce chowają się za warstwą materiału. Choć były takie same jak te we śnie, to ich chłód i ludzkie odruchy organizmu sprawiały, że bał się go mniej, niż wytworu nocy.
      - Ale ja proszę.
Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, aż w końcu blondyn westchnął i zrobił krok do tyłu.
      - Jestem Taemin.
Smakował przez chwilę jego imię, obserwując zarumienione policzki, drżące wargi i oczy, które uciekały przed spojrzeniem prosto na stojącego przed nim mężczyznę. Jego imię było równie piękne co sam chłopiec. Taemin. Idealne imię dla kogoś takiego jak on.
      - Może się gdzieś razem wybierzemy, Taemin?
Chłopiec  w odpowiedzi uniósł wysoko brwi, zaskoczony tym pytaniem. Nie znali się, jedynie imiona były im znajome, a ten zaprasza go na spotkanie? Zupełnie nieodpowiedzialne.
      - Nie, chyba zmuszony jestem podziękować – prychnął, poprawił szalik na szyi zziębniętymi dłońmi, a potem, bez żadnych dodatkowych słów, odwrócił się i odszedł, pozostawiając w sercu Minho pustkę.
      - Kiedyś się zgodzisz – mruknął ponuro, wlepiając wzrok w oddalającą się sylwetkę, by ostatecznie  uśmiechnąć się gorzko i skierować się we własną stronę.

*
      Można powiedzieć, że Minho był tancerzem, a Taemin jego reżyserem, jakby dyktującym mu każdy ruch. Spoglądał na niego bez ustanku, przyglądając się każdemu ułożeniu stopy czy ramion, by po chwili umieścić na nich własne dłonie, przesuwając je w tylko sobie znanym kierunku. Nie przystawał na słowa protestu, puszczał je mimo uszu niczym natrętną muchę, tylko od czasu do czasu odganiając się od uciążliwego brzęczenia. Jedynie on znał reguły, ogólno panujące zasady gry, prawdopodobnie to on je wyznaczał i narzucał innym. Nie znosił sprzeciwu, był władcą absolutnym panującym w swoim ciemnym królestwie. Nie prosił o nic nikogo, a żądał bezwzględnego posłuszeństwa.
      Można powiedzieć, ze Minho był tancerzem, jednakże tancerzem w kukiełkowym teatrzyku. Poruszał się po scenie ciągnięty przez rozkazy Taemina, bezwzględnie mu podporządkowanym, jakby każda noc, gdy pieścił jego ciało była kolejnym wypowiedzianym słowem posłuszeństwa. Jakby każdy dotyk sprawiał, że stawał się bardziej jego. Jakby każdy uśmiech porywał jego ciało i zamykał gdzieś na  obrzeżach świata. Był więźniem ciemności, spętanym przez jakieś nierealne uczucie, które w świetle dnia wydawało się być wymyślone.

*

      Minho wydawało się, że Taemin zaczyna go unikać. Ilekroć pojawiał się na parkowej alei, ten  natychmiast zmieniał swoją trasę. Choi obawiał się, by ten w ostateczności nie zaprzestał w ogóle pojawiania się w starej części parku. Właściwie sam fakt, że tam bywał był mocno zastanawiający – po co, skoro to nie była żadna droga na skróty, a wręcz nakładała dodatkowej trasy?  To miejsce nie było ani ładne, ani przyjemne, więc dlaczego? Chyba nie ciągnęło go tu tak samo jak Minho, który spędzając tu wiele czasu przed wpadnięciem z przerażający świat snu, nadal starał się tu przychodzić, zwłaszcza, że teraz wiedział, że także złotowłosy wytwór nocy się tu pojawia. Taemina do Minho nie mogło ciągnąć, ze strony młodszego nie było nic równego temu, co w głowie miał Choi, gdy tylko na niego patrzył. Co to było, sam chyba do końca nie wiedział, bo czyż mógł zakochać się w wytworze własnego umysłu, który pozbawiał go sił, nawet jeżeli spotkał go również w rzeczywistości? Miłość wiązała się z wieloma wyrzeczeniami, kompromisami, ale przede wszystkim też wymagała odrobiny sensu. Owszem, nie zawsze była całkowicie logiczna, czasami to wszystko gdzieś umykało, bo czyż ludzie często nie zakochiwali się w kimś, kto wydawał się być zupełnie nieodpowiedni? Później mogło być już tylko cierpienie. Natomiast Minho cierpiał już teraz, powoli umierając, uśmiercany w imię czegoś… lecz na pewno nie miłości. Ale ona też musiała mieć w sobie jakiś powód. Mówiło się, że kocha się kogoś bez powodu, ale zakochać się bez powodu, a zakochać się tak, jak miałby Minho, to były dwie, zupełnie inne sprawy. Zakochał, a może nie zakochał się w czymś, co nawiedzało go każdej nocy i  było uosobieniem dobra. Gdy okazało się, że jednak nie jest tak idealny, a właściwie jest potworem, nie potrafił wyrzec się go, chociaż był przerażony. Widocznie Taemin miał głębsze wpływy niż Minho myślał. Może go omotał, może to nie była tylko wina bezbronnego w swych snach mężczyzny, tak nieodpowiedzialnie się zachowującego?
      Kopnął kamień, który następnie potoczył się parkową alejką. To, że był zdezorientowany, to było niedopowiedzenie. Ta sytuacja nie była czymś powszechnym, nie każdy obywatel Korei był nawiedzany  przez jakiegoś ducha, czy inną istotę i nie musiał mierzyć się z tym, że to albo może go zabić, albo nie może. Nie mógł odnaleźć odpowiedzi w książkach, nawet w najwspanialszych bibliotekach, nie mógł wpisać pytania także w komputer, oczekując, że zasypie go milionami różnych haseł. Wiedział, co by przeczytał, ale nie podobało mu się, że jego opętane przez złotowłosego ciało, musiałoby przeżyć tortury, zmuszone do egzorcyzmów i oddania  z siebie demona.
Jeśli miał być szczery…. Nawet nie wiedział, czy chce go oddawać.
      Kolejny kamień potoczył się po ni to żwirowej, ni to kostkowej alejce, ale też ubitej ze śniegu, nie po to jednak, by zginąć wśród zasp na bokach dróżek, ale by obić się o buty nadchodzącego człowieka. Minho usłyszał ciche przekleństwo, a gdy gwałtownie uniósł głowę, ujrzał złote włosy wymykające się spod czapki i czarny płaszcz, nie zapięty, jakby wcale nie panowała sroga zima. Zaraz potem dostrzegł bladą, niemal białą cerę, czerwony nos oraz oczy koloru kawy, patrzące na niego ze zdumieniem. Usta, również o kuszącej barwie czerwieni, wygięły się w dziwnym grymasie, a sam Taemin przygarbił się, jakby spotkanie z Choi było dla niego niesamowitym ciężarem.
      - Dzień dobry, Taemin – przywitał się lekko. Nie dbał o swą szarą barwę i nijakie oczy, ważne, że to chłopiec był pełen kolorów.  – Jak się miewasz?
      - Idź sobie – burknął ten w odpowiedzi, próbując go wyminąć, lecz przeszkodziło mu jedno ramię, które zasłoniło mu drogę. Prychnął z irytacji, lecz spojrzał na mężczyznę, którego usta, chociaż przyozdobione w lekki, figlarny i na swój sposób uroczy uśmiech, były posiniałe, jakby właśnie zamarzał.
      - Nie chcę – przyznał, po czym niespodziewani złapał za przedramiona Taemina, wyciągając jego dłonie z kieszeni. Bliskość otumaniała, sprawiała, że miał ochotę, na coś więcej, na wzięcie go w swoje ramiona, na całowanie zziębniętych policzków, na skosztowanie czerwonych ust. Nie mógł jednak, wiedział o tym. Nawet jeżeli chciał się do niego zbliżyć, choć wydawało się to nieracjonalne, musiał to robić powoli, by nie spłoszyć pięknego i delikatnego chłopca. To, czego doświadczał w  środku nocy nie było prawdziwe – a na pewno nie w taki sposób, jaki by chciał. Złotowłosy w jego snach przybrał postać Taemina i tak też Minho go traktował, lecz niczego nie mógł być pewien. Ten nierealny byt, pieszczący jego ciało, gdy na niebie lśnił księżyc, mógł nie mieć wiele wspólnego z tym urodziwym młodzieńcem, teraz stojącym przed nim.
Z pewną czułością zauważył, że ten znów nie miał rękawiczek, a jego dłonie są niczym bryły lodu. Podniósł je do ust i ogrzał własnym oddechem, uśmiechając się lekko, gdy zauważył, że ten się speszył i spuścił wzrok, nieudolnie próbując wyrwać się  u ścisku Minho. Nadaremnie, gdyż ten przyciągnął go jeszcze bliżej, myśląc o ciepłej parze rękawiczek, które spoczywały w jego kieszeni, kupione specjalnie dla tego niezwykłego nieznajomego, a które teraz jakby paliły, przypominając o swej obecności. Szybko je wyciągnął i wsunął na dłonie zaskoczonego Taemina, teraz powoli oblewającego się rumieńcem.
      - Dziękuję – bąknął i w końcu się wyrwał, robiąc krok do tyłu. Spoglądał spod rzęs na bruneta, znów jakby w kolorach, lecz wciąż przypominającego szatana o smolistych oczach.
      - Cała przyjemność po mojej stronie, Taemin. Jest zima, dlaczego nie nosisz rękawiczek?
      - Jesteśmy obcymi sobie ludźmi. Dlaczego ze mną rozmawiasz? – odparł pytaniem na pytanie, kręcąc głową ze zrezygnowaniem.
      - Znamy się.
      - Och, do diabła! – wybuchnął w końcu. – Jesteś taki irytujący.
W odpowiedzi Minho jedynie się uśmiechnął, kręcąc głową w rozbawieniu. Chciał spędzać przy  tym niesamowitym chłopcu jeszcze więcej czasu, bo gdy przy nim był, zapominał o wytworach nocy. Wcale nie umierał, wydawał się odżywać, chłonąć niezwykłą osobowość chłopaka.
      - Taka już moja natura, Taeminie.
      - To albo ją zmień, albo daj mi już w końcu spokój. Zawsze zaczepiasz przypadkowych ludzi na ulicach? – Chłopak  wydął wargi ze złości, nerwowym ruchem poprawiając szalik, który zsunął się  mu z ramienia. Wyglądał przy tym jak nadąsane dziecko pozbawione ulubionej zabawki. Minho w myślach nazwał go słodkim, ale nie zamierzał tego powtarzać mu prosto w oczy.
      - Jesteśmy w parku – przypomniał mu łagodnie. – Poza tym zaczepiam tylko tych, którzy mnie zainteresują. Tylko dlatego.

      - Mam cię dość – prychnął, nawet nie odpowiadając na ten swoisty komplement.  Zamiast tego odwrócił się na pięcie, widocznie zapominając, że kierował się w odwrotnym kierunku i z zaciętą miną odmaszerował, nawet nie rzucając na ciemnowłosego mężczyznę choćby jednego spojrzenia. Gdyby Choi był typowym romantykiem, krzyknąłby za nim, że nie daje szansy wielkiej miłości, i że to może on jest tym, na którego czekał całe życie. Nie był jednak pewien, czy spodobałoby się to niezwykłemu młodzieńcowi, zatem po prostu wyprostował plecy i wbił wzrok w oddalającą się postać. Poruszał się zwinnie jak Dzwoneczek, jeśli to nie brzmiało zbyt ckliwie. Właściwie, mógłby latać razem z nim, o ile by mu pozwolił. Tyle, że to brzmiało już całkowicie ckliwie i bezsensownie, dlatego odwrócił się i odszedł, już nawet nie zwracając uwagi na to, ze  w pewnym momencie jego świat się rozmazał, a on uniósł gdzieś, gdzie zdawał się dryfować ostatnimi czasy. 





~*~

Dzień dobry
Malowane szarym pędzlem jest opowiadaniem, które spędziło na moim dysku mnóstwo czasu. 
Przypomniałam sobie o nim ostatnio i wyjątkowo ukochałam.
Wiem, że motyw chłopca ze snów jest już oklepany i przemaglowany z każdej strony, 
więc zabrałam się do niego z radością, żeby się nim pobawić. 
Wspaniałe jest dla mnie to, że nie muszę dawać odpowiedzi na wszystkie pytania - 
a przecież sytuacja Minho kilku by ich potrzebowała. 
To tyle.
Do napisania~