Stał spokojnie, pozwalając by figlarny
wiatr błądził mu pomiędzy przydługimi kosmykami czarnych włosów, zwiedzał
zakątki pod luźnymi ubraniami, jak dziecko bawił się na około jego nieruchomej
sylwetki. Nie ingerował w to, właściwie niemal się cieszył. To był ten moment,
gdy w jego głowie nie gościła przez cały czas wizja anielskiego chłopca. To
było męczące; piękne, ale męczące. Nie
potrafił żyć przez cały czas wizją nieistniejącej osoby, to nie prowadziło do
niczego. Oczywiście, na samym początku z niecierpliwością oczekiwał aż zanurzy
się w pachnącą pościel, otuli go ulotna chwila słodkości i bezpieczeństwa, a
potem jego duch zabłądzi w nieznanym świecie,
gdzie już od dłuższego czasu wpatrywał się w nieruchomą twarz, usta
zastygłe w cudownym uśmiechu, zbyt idealnym, by mógł należeć do człowieka. Wątpił zatem, by osoba nawiedzająca go co noc
rzeczywiście owym człowiekiem była. Jego umysł najpewniej stworzył tę ułudę by
móc zasklepić wyrwę samotności, jaka coraz bardziej sprawiała, że jego serce
łamało się w pół. Nie było mu łatwo żyć w dobrowolnej izolacji, ale też nie
pomagała mu wizja chłopca. Dlaczego męczył on jego utrudzony umysł, omamiał
wyobraźnię, by ta każdej nocy na nowo rozpamiętywała wspaniałe chwile? To
sprawiało, że od pierwszej chwili niespokojnej wędrówki po meandrach własnych
snów, jego serce i dusza zaczęły należeć
tylko do Niego. Czuł się trochę, jakby
wtedy zaczął do niego należeć, był mu całkowicie podporządkowany już chyba na wieki.
Westchnął i
odgonił nieco wiatr, zakładając włosy za ucho. Chyba musiał wracać z powrotem,
od samotności do samotności. Chociaż ludzi wokół było mnóstwo, nie czuł z nimi
żadnej nici porozumienia, jakby już od dawna żył tylko jego duch, niezauważony
przez otaczające go tłumy. Dlatego też czuł się trochę umarłym, trochę jeszcze
żywym, zawieszonym pomiędzy dwoma światami. Szedł po prostu chodnikiem, ze
wzrokiem wbitym w stopy, tak samo nieuważny jak ludzie obok. Wiatr nadal
błądził po jego odsłoniętej skórze, nic nie robiąc sobie z nerwowego
wzdrygnięcia. Podmuchy świeżości mieszały się z lekkim odorem wody z
zanieczyszczonych stawów oraz upajającą wonią nadrzecznych kwiatów, ostatnich
tuż przed zimą. Dziwna to była mieszanka, musiał przyznać, ale chyba nie
oddałby jej na nic innego. Ciągnęło go tu równie mocno, co w objęcia białej
pościeli, miękkiej, ciepłej, a przede wszystkim dającej mu tą krótką chwilę w
obecności nieznajomego.
Westchnął
ponownie, chowając dłonie w kieszeniach spodni, a potem tak po prostu się z
kimś zderzył. Zdarzyło mu się to chyba po raz pierwszy od czasu, gdy nocne
wyprawy zmieniły jego ciało w półprzezroczystą ułudę. Zdumiony aż przystanął i
uniósł wzrok. Nieznajomy za to nawet nie zwolnił kroku, a przeszedł obok
obojętnie, jakby wcale nie wpadł na obcą osobę w alejce; a może właśnie tak się
stało? Jego mina pozostała niezmieniona, usta zasznurowane w wąską linię, oczy
bezuczuciowe. Włosy nieco mu je zakrywały, ale dostrzegł ich głęboką barwę,
nieco przypominające mu świeżo zaparzoną kawę.
Przez chwile
odprowadzał go wzrokiem, ale gdy zniknął na zakręcie, wygiął wargi w nieco krzywym uśmiechu i
ruszył dalej bez zastanowienia. Ani przez chwilę nie pomyślał, by za nim
biegnąć, może wziął go za taką samą ułudę jaką był on sam? Nie był pewien. Po
prostu przyjął do wiadomości, że osoba nawiedzająca go co nocy właśnie wpadła
na niego w najbardziej absurdalnym miejscu, wypełnionym zapachem kwiatów, stawu
i powietrza. Uśmiechał się na widok znajomych rysów twarzy, ale dopóki nie był
do końca sobą, ani myślał dotykać tego cudownego ciała, grzebać w nieswoim
świecie.
*
Można powiedzieć, że Minho był malarzem, a Taemin jego najwspanialszym dziełem.
Właściwe,
można by rzec, że Taemin był też jego marzeniem, zrodzonym gdzieś pośród myśli
falujących pomiędzy złotymi punktami usianymi na nieskończonym nieboskłonie,
niknącym gdzieś za horyzontem pragnień. Nawiedzał go w snach, nieskończona
rozkosz, wymalowana boskimi farbami na idealnym płótnie. Był dla niego chodzącą
doskonałością, z tymi przepięknymi oczętami, w których mógłby tonąć i nigdy nie wracać na powierzchnię. Jego skóra,
idealna w swej bladości, zawieszonej pomiędzy bielą śniegu, a barwą kości
słoniowej, kusiła swą miękkością, coś jak atłasy, może puch ze skrzydeł
rajskiego ptaka. Potrafił wyczarować całą jego nieskalaną postać w najdrobniejszym
szczególe, wydobyć z mroku pamięci nawet niewielkie wykrzywienie słodkich warg.
Pod jego powiekami malował się najpiękniejszy obraz na świecie, lśniący złotem,
mrugający srebrem, wypełniający jego umysł zapachem kawy; kojarzył ten zapach
już tylko z nim, tą wszechobecną woń kawy. Gdy rano zsuwał się z łóżka,
wypełniony bólem po koniecznym rozstaniu, jego nos nadal wyczuwał lekki podmuch
kawowej przyjemności, umysł za to, jeszcze nie w pełni wyciągnięty z głębokiej przepaści snu, nakazywał mu
ruszyć na poszukiwanie tego, który powinien przy nim być.
Był malarzem, bo
potrafił wymalować jego portret, piękniejszy niż jakiekolwiek obrazy na
świecie. Nie było cudowniejszego tworu, tylko ten mały, cudowny chłopiec o
jasnej grzywce i oczach w kolorze kawy. Tylko on.
*
Ławka w parku była
już zniszczona, nieco spróchniała. Ponieważ niewiele ludzi zapuszczało się w starą
część niegdyś wspaniałego miejsca, co najwyżej by przemknąć, gonionym
wskazówkami zegara, to nawet ci, którzy powinni dbać o park, porzucili go,
całkiem zapominając. On jednak nie pozostawić tego w kącie niedoskonałej
pamięci. Spędzał tu naprawdę dużo czasu, próbując dojść do porozumienia z czymś
więcej niż tylko własną psychiką. Może z całym światem? Nie współpracowali ze
sobą, ale może wpływ na to miał fakt, że nie był pewien gdzie właściwie się
teraz znajduje, gdzie zawieszona jest jego dusza. W świecie umarłych, czy też
jeszcze żywych, może jednak gdzieś pośród mar nocnych, pogranicza snów i koszmarów,
najpodlejszych stworów?
Wiatr znów błąkał
się pośród liści, szumiąc niespokojnie, zapowiedź następnych wydarzeń.
Wiedział, że gdy będzie cierpliwy, opłaci mu się to. Chociaż wtedy, tamtego dnia nie zaczepił
chłopca, nie zamierzał pozwolić mu odejść ponownie. Sny stawały się coraz
bardziej niepokojące, zbyt chaotyczne, nerwowe. Postać nieznajomego tylko błąkała
się po jego głowie, chyba deptała inne myśli, którymi powinien się zajmować.
Ale nie potrafił, bo On zbyt często wychodził poza ramy snu i nawiedzał go na
jawie. Potrafił zamknąć oczy i pod
powiekami wyczarować całą smukłą sylwetkę, wzbogaconą przez sam fakt, że
widział go na własne oczy, w całej cudownej postaci.
I pojawił się, tak
jak miał nadzieję. Wydawał się unosić na wietrze, płynąc na nim, wcale nie
dotykając stopami podłoża. Może to nie on,
a właśnie ten nieznajomy był ułudą, eterycznym tworem wyobraźni? Wydawał
się być czymś więcej niż tylko człowiekiem. Znacznie więcej.
Był coraz bliżej. Twarz nie ukazywała żadnych emocji,
zastygła w nieprzepuszczalnym grymasie. Wyglądał tak samo jak wtedy, zupełnie
nie przypominał tego chłopca jaki nawiedzał go co noc, czasami w ciągu dnia.
Był kimś innym. Czy to na pewno on? Może
tylko mu się wydawało, oszalały umysł dopatrywał się podobieństwa w każdym
napotkanym człowieku, jakby dzięki
temu miał znaleźć swoje przeznaczenie.
Włosy jednak wydawały się być tak samo jasne, łagodnie
okalające twarz. Oczy w takim samym odcieniu kawy, może nawet piękniejsze, bo
odbijające prawdziwy świat. Nosek prosty i zgrabny, usta stworzone do
całowania. Najpiękniejszy.
Wstał i skierował
się prosto w jego stronę, jednak ten nadal zdawał się go nie zauważać, jakby
także on nie dostrzegał półprzezroczystej postaci. Jednak gdy po raz kolejny się zderzyli, w końcu zwrócił
swe piękne oczęta na kogoś, kto ośmielił przerwać mu chwilę spokoju. Postać ta
dla niego na pewno nie była czymś mogącym przejść do zjawisk dnia minionego
jako zupełnie niewinna, nie warta poświęcenia myśli dłużej niż „dlaczego”. Stało się tak, bowiem wysoka
postać o ujmującym, lecz smutnym uśmiechu, oraz przygaszonych oczach wydawała
się być uciekinierem z głębin piekła, zmęczonym długą wspinaczką ku świeżemu
powietrzu. Nie było w nim jednak nic więcej, co zmusiło by go do chociaż chwili
zwłoki w codziennej wędrówce ku nieznanemu. Przystojny, nieco tajemniczy, w pewnym sensie niezwykły,
owszem, ale nie wystarczająco, by zaspokoić jego potrzebę chociażby
pojedynczego stąpnięcia na wypełnioną troskami ziemię. Czy mężczyzna, który sam błądzi w wypełnionym
duchami świecie miałby mu pomóc? Nie
sądził, by tak mogło być, jednak jego dusza szeptała ciche słowa, które
poganiały go, by zrobił jeden krok w przód i poznał to niecodzienne zjawisko,
coś więcej niż tylko kolejnego nieznajomego, stojącego na jego drodze do
doskonałości.
Minho za to stał
nieruchomo, wbijając niespełniony wzrok w drżące z przestrachem wargi, myślami
błądząc gdzieś w przestrzeni wypełnionej duszącymi marzeniami. Pragnął zrobić
jeszcze jeden krok, by poczuć ciepło, które mogłoby ukoić jego skołatane myśli;
chciał wyciągnąć dłoń, a potem lekko palcem musnąć delikatną skórę, poczuć pod
opuszkami jak troski opuszczają zmęczone ciało. Mimo to nie zrobił nic, za to
zagryzł wargę, by po chwili posłać ku, ni to człowiekowi, ni to zjawie lekki
uśmiech, błądzący na granicy rozpaczy i szczerej radości. Spotkało się to
jednak ze ścianą niezrozumienia w brązowych oczach, nagle nie przypominających
kawy w filiżance, jakby w ułamku sekundy straciły całą swoją magię, dotąd
ukrytą w lśniących zwierciadłach. Nie
dziwił mu się; nie mógł, sam ledwo dostrzegając sens własnego istnienia,
zagubiony pewnej nocy spędzonej na rozpaczliwej próbie ucieknięcia przed snami,
męczącymi w swym bezsprzecznym pięknie. Chociaż całe dnie poświęcał myślom oraz
słodkiemu uśmiechowi, błąkającemu się po pełnych wargach, w nocy bał się
zamknąć oczy, jakby przepiękna wizja mogła nagle uciec przez granice mary i
rzeczywistości, by nawiedzić go gdzieś indziej, niż w osłoniętym mgłą zaspania
umyśle. Jak dziecko drżał, skulony w mrocznym kącie, trzymając w dłoniach kubek
z kawą, też złą, bo niepotrzebnie przypominającą o barwie tęczówek niezwykłego
chłopca. Błagał bóstwa o chwile wytchnienia, a potem powieki same opadały, a on
ponownie zatracał się w niewinnym spojrzeniu, chyba należącym do nieskalanego
grzechem Anioła.
Nieznajomy cofnął
się o krok, potrząsając szopą jasnych włosów, a te niezdarnie opadły na
zmarszczone niepokojem czoło. Błądził wzrokiem, jakby chcąc ominąć niewygodną
postać przed sobą, jeszcze nie do końca sprecyzowany twór, jednakże czy
rzeczywisty, czy wyobrażony, nie miał pewności. Dlatego też utkwił spojrzenie
gdzieś daleko, chłonąc brudną, niemal już zgnitą zieleń parku. A może
nieznajomy, pomimo aury nierzeczywistości, był jak najbardziej prawdziwy, a w głowie
krążyły mu plany zabarwione absurdem, odrobiną brutalności, chcącą wydostać się
na zewnątrz i skalać niby niewinne otoczenie?
- Co? – mruknął
niewyraźnie, ledwo poruszając zsiniałymi z chłodu ustami. Objął dłońmi, również
przenikniętymi lodowatymi szpilkami, odsłonięte ramiona, chroniąc się
jednocześnie przed wysokim mężczyzną, jak i przed niesprzyjająca pogodą,
powietrzem uparcie goniącym na około ich złudnych sylwetek. A może tylko on,
dziwny, wyglądający jak czarnowłosy posłaniec piekielnych głębin, powodował
reakcje obronne, chęć, by nie zwracać uwagę na dziwny incydent w jego życiu.
- Jestem Minho.
- No i co z tego?
Brunet zagryzł wargi, niepewny własnej odpowiedzi. Znalazł
się tutaj by móc wreszcie skonfrontować się z własną wyobraźnią, może z przeznaczeniem,
lecz tak naprawdę nawet nie próbował myśleć o tym, co to może za sobą nieść. Co
powiedzieć, jak się zachować, by jego anioł nie spanikował i nie zniknął,
rozpłynąwszy się w powietrzu jak na wysłannika niebios przystało.
- Chciałbym… cię
poznać.
Chłopiec patrzył na niego z zagubieniem wypisanym na twarzy.
Blada dłoń uniosła się w górę, by odgarnąć kosmyk jasnych włosów za ucho, choć
te za chwilę znów zawirowały, poruszone przez niesforny wiatr, błąkający się
wokół ich samotnych sylwetek. Zagubienie jakie zapanowało w jego głowie, jak i
wprowadziło zamieszanie w uczucia umiejscowione w zmrożone chłodem serce,
spowodowało, że cofnął się o krok, nagle onieśmielony, a może przerażony?
Spuścił wzrok, niby niewinnie, a tak naprawdę, by nie musieć spoglądać w
diabelskie oczy, w których płonął piekielny ogień, jakby nieznajomy
rzeczywiście był demonem. Nieznajomy…? Przecież wiedział, jak ma na imię.
Minho. Minho, który znalazł się tu zupełnie niespodziewanie, zastępując mu
drogę, a teraz chciał go poznać. Dlaczego?
- Dlaczego? –
powtórzył swą ostatnią myśl.
- Ja…
Jasnowłosy anioł pokręcił głową, a potem cofnął się jeszcze
bardziej, jakby nagle się opamiętał i przebudził z dziwnego snu, w którym
zdawał się być uwięziony. Wiatr nadal błąkał się wokół nich, nie pozwalając na wykonanie
spokojnego ruchu, omamiał zmysły, choć był jedynie wytworem natury.
- Proszę mnie
zostawić w spokoju – burknął, wracając do swej chłodnej postawy i wyminął tego
dziwnego człowieka, nie spoglądając na niego więcej. Nawet przed sobą samym nie
chciał się przyznać, że dziwny Minho mocno go zainteresował, w całej swej
eterycznej, niemal przezroczystej otoczce, o której istnieniu chłopiec dopiero
sobie przypomniał. Ponieważ ciemnowłosy mężczyzna wydawał się być lekko szary,
a ścieżka za nim wyraźniejsza niż ostre rysy twarzy. Ciemne oczy mętne, choć
przed chwilą przypominały ciemne otchłanie. Włosy, lekko poskręcane, falujące
na wietrze poszarzały i znieruchomiały, jakby podmuchy zimnego powietrza
oddalały się od niego, nie mogąc wziąć go w posiadanie swej niszczycielskiej
siły.
Odwrócił się, a
jego płaszcz załopotał.
Stał tam. Wpatrzony w horyzont wcale się nie poruszał, jak
zapomniany przez świat posąg. Blondyn rozchylił wargi, jednak żadne słowo nie
chciało opuścić jego gardła. Jedynie ciche westchnięcie, gdy Minho ruszył przed
siebie, a potem jakby rozpłynął się w powietrzu. Szara sylwetka, dotąd niemal
zlewająca się z ponurym parkiem, którego świetność minęła dawno temu, zaginęła,
tak samo jak wiatr , który do tej pory błąkał się po alejkach. Z jakiegoś
powodu nawet nie był tym zdziwiony. Nazwał by tajemniczego mężczyznę duchem,
niźli prawdziwym demonem – czyż nie wyglądał jak umarły, który błąka się
pomiędzy zmurszałymi drzewami, czekając, aż ktoś wypuści jego skutą łańcuchem
duszę?
Uśmiechnął się
delikatnie, wykrzywiając kącik ust. Zrobił krok w przód i wrócił do snów, sam
nieświadomy swego przeznaczenia.
*
Można
powiedzieć, że Minho był malarzem, a Taemin obrazem, który nie chciał być
dokończony. Gdy każdej nocy razem błąkali się pośród gwiazd, szarpani przez
nocne niebo, które wyciągało swe pomalowane atramentem ramiona w ich kierunku,
złote kosmyki chłopca zdawały się umykać przed lśnieniem gwiazd i mrokiem
cieni. Bawił się ze światem, jakby miał prawo nad nim panować, a nie był
jedynie marną okruszynką w porównaniu do świętego majestatu natury. Może
rzeczywiście tak było, gdy pomalowane ziarnami kawy oczy rozbłyskiwały srebrnym blaskiem, biorąc we
władanie nie tylko zniewoloną duszę Minho, ale również wszystkie gwiazdy czynił
swymi niewolnicami, służącymi jego wspaniałości. Jedynie chyba słońce mogłoby
nie akceptować niezaprzeczalnej potęgi złotego chłopca, ale czyż nie był On
jedynie panem nocy, znikającym wśród szarych podmuchów zbłąkanego powietrza,
gdy tylko księżyc schodził ze sceny? Przecież Taemin władał jedynie nocnym
niebem, to tam podporządkował sobie Minho i zamknął jego duszę w złocistej
klatce, nie chcąc jej wypuścić, nie widząc, że tym samym zabija jego ziemską
powłokę. Chciał go dla siebie całego i chociaż odwiedzał świat ludzi, widział
dla nich szansę jedynie w niebie, wśród gwiazd, tam gdzie mieszkała jego dusza, okolona strażnikami mroku.
Można
powiedzieć, że Minho był malarzem i
malował Taemina, lecz czy była to prawda? Czy to on trzymał pędzel umoczony w
boskich farbach?
*
Minho od kilku dni nie był w parku. Śnieg
jaki niespodziewanie przykrył szare alejki w pewien sposób go odstraszał, jakby
jego sylwetka miała być już całkowicie niedostrzegalna na białym tle. Bo to, że
jego znajomi pogodzili się z tym, że dzwoniąc do drzwi nie doczekując się
odpowiedzi, było już na porządku dziennym. To, że zaakceptowali, że ktoś taki
jak Choi Minho niespodziewanie zniknął nieco
go dziwiło, ale przecież to nie tak, że ani Kibum, ani Jonghyun nie
próbowali go szukać. Nieświadomi, że ten wpatruje się w nich brązowymi oczami,
które już dawno zostały pozbawione iskierek życia, bawili bruneta, lecz nie na długo. Serce,
którego rytm stał się niesamowicie wolny irytowało i przerażało. Co będzie
później? Umrze, bo… Dlaczego? Ponieważ istota, która nawiedza go w snach wysysa
z niego duszę, podczas gdy spotykając się z tą osobą, nie zostaje nawet
rozpoznany? Jak ma reagować, co sobie myśleć, na co przygotować?
Niepewny własnej przyszłości obserwował
przez okno ludzi biegających po ulicach, jakby sprawy, do których dążyli były
najważniejsze na świecie. Nie zatrzymywali się, nie pozwalali, by żadne
refleksje zajęły ich umysły, tylko naprzód,
naprzód, naprzód. Śmiałby się z nich, gdyby nie gorzka myśl, że przecież też
kiedyś taki był, też biegał w poszukiwaniu tego czegoś, co wydało się być
ważne. Rano zrywał się z łóżka, szybko wypijał kawę, a potem biegł. A to na
uczelnię, a to do pracy, na spotkanie z przyjaciółmi, na piwo, gdziekolwiek.
Ciągle biegał, a teraz…? Teraz jedynie siedział, niezdolny do zrobienia kroku,
bo ciało, które właściwie nie było już
niczym innym, niż ledwo widoczna skorupa nie pozwalało mu na nic. Miał
taki pozostać aż zginie? Czy w tym stanie miał chociaż nadzieję na śmierć, czy
może przeznaczone mu było trwać w tym dziwnym stanie zawieszenia pomiędzy
rzeczywistością, a tym czymś duchowym, pozaziemskim?
Pokręcił głową i zsunął się z parapetu.
Chociaż może zsunął nie było dobrym
słowem, skoro tak naprawdę, to chyba spłynął, gdyż jego przypominająca ducha
sylwetka nie zdolna była do utrzymania się na nogach.
Kto by pomyślał, że zwykły sen może nieść za sobą coś
takiego…?
Gdy kładł się do łóżka każdego wieczoru, był zmęczony, lecz
nie tak jak każdy, który szedł spać, by zregenerować siły na następny dzień, a
był wykończony psychicznie. Męczyła go
bezradność, gdy nie mógł przerwać tego wszystkiego, co się z nim działo.
Tajemniczy złotowłosy miał nad nim władzę, o którą by go nie posądzał. Każdej
nocy przyciągał go do siebie i pieścił jego ciało drobnymi dłońmi, szeptał
czułe wyznania do ucha Minho, zapewniał, że później będzie lepiej, lecz sam
Minho nie był pewny, jak to będzie. Bał się kłaść spać, bo przecież mógłby się
już nie obudzić, ale wiedział, że chłopiec znajdzie sposób, by do niego dotrzeć
– może wyszedłby ze snów, męcząc go w rzeczywistości?
Wiele razy
zastanawiał się kim On jest. Przecież
nie mógł przez cały czas nazywać Go
chłopcem ze snów. Zresztą, wtedy nic by
nie pasowało – może raczej był to Chłopiec z Koszmarów? Wydawało się to pasować
idealnie do istnienia, które zabierało mu siły, wyrywając pełną marzeń duszę,
zamieniając w nierealny byt.
Nie potrafił stwierdzić czy złotowłosy chłopiec jest
człowiekiem. Kiedyś nazywał go aniołem, lecz teraz jakby był jedynie, a może aż
aniołem zagłady, zwiastującym nieszczęście. Przez myśl przechodziło mu także
nazwanie go śmiercią, ale czy ta chciałaby bawić się w nim w podchody, podczas
gdy był tylko śmiertelnikiem, zwykłym, niewyróżniającym się studentem, który
nie był ani wybitny, ani szczególnie uzdolniony? Był po prostu sobą, Choi
Minho, który pewnego dnia zasnął i spotkał w snach niezwykłą osobę. Na początku
te spotkanie tchnęły magią i tajemniczością, teraz została jedynie ta tajemniczość. Zmora, tym stał się dla niego senny
gość. Wyciągał ku niemu swe dłonie, niczym wykrzywione szpony demona, a on je
chwytał, pozbawiony siły, by przeciwstawić się złej mocy.
*
Spoczywający w ciemnościach duch Minho, splątany łańcuchami
rwał się do walki, lecz bezbronny i samotny, nie był godnym przeciwnikiem.
Istota władająca delikatnym, nieskażonym żadnymi bliznami ciałem Taemina, była
dużo silniejsza niż mogłoby się wydawać, gdy na samym początku na delikatnej
twarzy pojawiał się słodki uśmiech, a brązowe oczy rozbłyskiwały jak gwiazdy.
Wydawało się, że Taemin był jak złodziej złotego blasku, który spoczywając na
nieboskłonie, wskazywał drogę wędrującym. Był tak silny, że nawet one mu się
poddały, jedyną ochronę dostrzegając w władcy dnia, lecz co ten mógł zrobić,
gdy świat spowijał mrok?
Jak szklane odłamki,
dusze, które zostały pozbawione życia, błąkały się pośród szczątek gwiazd,
nikomu już niepotrzebne. Taemin żywił się nimi, był jak zła królowa okryta
karcianą suknią, skazująca na śmierć za zły kolor kwiatów. Władczy,
najważniejszy, lecz ukryty w porcelanowej powłoce lalki, która nigdy nie
mogłaby unieść ręki wyżej, niż sięgało słońce.
*
Chociaż całe
miasto okryte było śniegiem, stara część parku była go pozbawiona, a jedynie
skuta zimnem straszyła powyginanymi gałęziami wiekowych drzew i ostrymi
krzewami przy zniszczonej dróżce. Stał tu, czekając chyba na jakiś cud, który
najpewniej miał przyprowadzić do niego złotowłosego chłopca, lecz nie tego,
który tkwił w jego snach, a tego, którego oczy pomalowane kawą, patrzyły na
niego ze strachem, ale i nutą tajemniczości. Sam nie wiedział, co miało mu to
dać, lecz wierzył, że każde działanie może przynieść efekty, nawet jeżeli to
było naiwne myślenie. Coś musiał spróbować zrobić, nie mógł biernie czekać, aż
z każdą nocą będzie pozbawiany siły, aż w końcu nie wstanie z łóżka, całkowicie
wyczerpany, jak wysuszony kwiat, który pięknie wyglądał jedynie z daleka.
- To znowu ty. –
Usłyszał za sobą. Chłopiec miał niski, lecz delikatny głos, chociaż teraz
wydawało mu się, że zniekształcony przez złość, jaka brzmiała w tym zdaniu.
- To zawsze ja –
odparł, trochę bez sensu, lecz z wiarą, że to coś może dać.
- Minho.
Uśmiechnął się, choć wymuszenie. Chłopiec zapamiętał jego
imię i nawet ta niechęć, z jakim je wypowiedział, nie wyprowadziła go z
równowagi.
- Chciałbym poznać
twoje imię. Ty moje znasz – stwierdził, robiąc krok w jego kierunku. Dziś nie czuł
się tak przezroczysty jak zawsze, a jego towarzysz wydawał się w ogóle nie
zwracać na nią uwagi, jakby Minho wcale nie był poszarzały, lekko rozmazany,
niewyraźny.
- Ne prosiłem o
nie – bąknął, chowając zziębnięte dłonie do kieszeni. Chyba nie nosił rękawiczek,
bo Choi już drugi raz widział, jak poczerwieniałe palce chowają się za warstwą
materiału. Choć były takie same jak te we śnie, to ich chłód i ludzkie odruchy
organizmu sprawiały, że bał się go mniej, niż wytworu nocy.
- Ale ja proszę.
Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, aż w końcu blondyn
westchnął i zrobił krok do tyłu.
- Jestem Taemin.
Smakował przez chwilę jego imię, obserwując zarumienione
policzki, drżące wargi i oczy, które uciekały przed spojrzeniem prosto na
stojącego przed nim mężczyznę. Jego imię było równie piękne co sam chłopiec.
Taemin. Idealne imię dla kogoś takiego jak on.
- Może się gdzieś
razem wybierzemy, Taemin?
Chłopiec w odpowiedzi
uniósł wysoko brwi, zaskoczony tym pytaniem. Nie znali się, jedynie imiona były
im znajome, a ten zaprasza go na spotkanie? Zupełnie nieodpowiedzialne.
- Nie, chyba
zmuszony jestem podziękować – prychnął, poprawił szalik na szyi zziębniętymi
dłońmi, a potem, bez żadnych dodatkowych słów, odwrócił się i odszedł,
pozostawiając w sercu Minho pustkę.
- Kiedyś się
zgodzisz – mruknął ponuro, wlepiając wzrok w oddalającą się sylwetkę, by
ostatecznie uśmiechnąć się gorzko i
skierować się we własną stronę.
*
Można powiedzieć, że Minho był tancerzem, a
Taemin jego reżyserem, jakby dyktującym mu każdy ruch. Spoglądał na niego bez
ustanku, przyglądając się każdemu ułożeniu stopy czy ramion, by po chwili
umieścić na nich własne dłonie, przesuwając je w tylko sobie znanym kierunku.
Nie przystawał na słowa protestu, puszczał je mimo uszu niczym natrętną muchę,
tylko od czasu do czasu odganiając się od uciążliwego brzęczenia. Jedynie on
znał reguły, ogólno panujące zasady gry, prawdopodobnie to on je wyznaczał i
narzucał innym. Nie znosił sprzeciwu, był władcą absolutnym panującym w swoim
ciemnym królestwie. Nie prosił o nic nikogo, a żądał bezwzględnego
posłuszeństwa.
Można powiedzieć, ze Minho był tancerzem, jednakże tancerzem w
kukiełkowym teatrzyku. Poruszał się po scenie ciągnięty przez rozkazy Taemina,
bezwzględnie mu podporządkowanym, jakby każda noc, gdy pieścił jego ciało była
kolejnym wypowiedzianym słowem posłuszeństwa. Jakby każdy dotyk sprawiał, że
stawał się bardziej jego. Jakby każdy uśmiech porywał jego ciało i zamykał
gdzieś na obrzeżach świata. Był więźniem
ciemności, spętanym przez jakieś nierealne uczucie, które w świetle dnia
wydawało się być wymyślone.
*
Minho wydawało się, że Taemin zaczyna go unikać. Ilekroć
pojawiał się na parkowej alei, ten natychmiast zmieniał swoją trasę. Choi obawiał
się, by ten w ostateczności nie zaprzestał w ogóle pojawiania się w starej części
parku. Właściwie sam fakt, że tam bywał był mocno zastanawiający – po co, skoro
to nie była żadna droga na skróty, a wręcz nakładała dodatkowej trasy? To miejsce nie było ani ładne, ani przyjemne,
więc dlaczego? Chyba nie ciągnęło go tu tak samo jak Minho, który spędzając tu
wiele czasu przed wpadnięciem z przerażający świat snu, nadal starał się tu
przychodzić, zwłaszcza, że teraz wiedział, że także złotowłosy wytwór nocy się
tu pojawia. Taemina do Minho nie mogło ciągnąć, ze strony młodszego nie było
nic równego temu, co w głowie miał Choi, gdy tylko na niego patrzył. Co to
było, sam chyba do końca nie wiedział, bo czyż mógł zakochać się w wytworze
własnego umysłu, który pozbawiał go sił, nawet jeżeli spotkał go również w
rzeczywistości? Miłość wiązała się z wieloma wyrzeczeniami, kompromisami, ale
przede wszystkim też wymagała odrobiny sensu. Owszem, nie zawsze była całkowicie
logiczna, czasami to wszystko gdzieś umykało, bo czyż ludzie często nie
zakochiwali się w kimś, kto wydawał się być zupełnie nieodpowiedni? Później
mogło być już tylko cierpienie. Natomiast Minho cierpiał już teraz, powoli
umierając, uśmiercany w imię czegoś… lecz na pewno nie miłości. Ale ona też
musiała mieć w sobie jakiś powód. Mówiło się, że kocha się kogoś bez powodu,
ale zakochać się bez powodu, a zakochać się tak, jak miałby Minho, to były
dwie, zupełnie inne sprawy. Zakochał, a może nie zakochał się w czymś, co
nawiedzało go każdej nocy i było
uosobieniem dobra. Gdy okazało się, że jednak nie jest tak idealny, a właściwie
jest potworem, nie potrafił wyrzec się go, chociaż był przerażony. Widocznie
Taemin miał głębsze wpływy niż Minho myślał. Może go omotał, może to nie była
tylko wina bezbronnego w swych snach mężczyzny, tak nieodpowiedzialnie się
zachowującego?
Kopnął kamień,
który następnie potoczył się parkową alejką. To, że był zdezorientowany, to
było niedopowiedzenie. Ta sytuacja nie była czymś powszechnym, nie każdy
obywatel Korei był nawiedzany przez
jakiegoś ducha, czy inną istotę i nie musiał mierzyć się z tym, że to albo może
go zabić, albo nie może. Nie mógł odnaleźć odpowiedzi w książkach, nawet w
najwspanialszych bibliotekach, nie mógł wpisać pytania także w komputer,
oczekując, że zasypie go milionami różnych haseł. Wiedział, co by przeczytał,
ale nie podobało mu się, że jego opętane przez złotowłosego ciało, musiałoby
przeżyć tortury, zmuszone do egzorcyzmów i oddania z siebie demona.
Jeśli miał być szczery…. Nawet nie wiedział, czy chce go
oddawać.
Kolejny kamień
potoczył się po ni to żwirowej, ni to kostkowej alejce, ale też ubitej ze
śniegu, nie po to jednak, by zginąć wśród zasp na bokach dróżek, ale by obić
się o buty nadchodzącego człowieka. Minho usłyszał ciche przekleństwo, a gdy
gwałtownie uniósł głowę, ujrzał złote włosy wymykające się spod czapki i czarny
płaszcz, nie zapięty, jakby wcale nie panowała sroga zima. Zaraz potem
dostrzegł bladą, niemal białą cerę, czerwony nos oraz oczy koloru kawy,
patrzące na niego ze zdumieniem. Usta, również o kuszącej barwie czerwieni, wygięły
się w dziwnym grymasie, a sam Taemin przygarbił się, jakby spotkanie z Choi
było dla niego niesamowitym ciężarem.
- Dzień dobry,
Taemin – przywitał się lekko. Nie dbał o swą szarą barwę i nijakie oczy, ważne,
że to chłopiec był pełen kolorów. – Jak się
miewasz?
- Idź sobie –
burknął ten w odpowiedzi, próbując go wyminąć, lecz przeszkodziło mu jedno
ramię, które zasłoniło mu drogę. Prychnął z irytacji, lecz spojrzał na
mężczyznę, którego usta, chociaż przyozdobione w lekki, figlarny i na swój
sposób uroczy uśmiech, były posiniałe, jakby właśnie zamarzał.
- Nie chcę –
przyznał, po czym niespodziewani złapał za przedramiona Taemina, wyciągając
jego dłonie z kieszeni. Bliskość otumaniała, sprawiała, że miał ochotę, na coś
więcej, na wzięcie go w swoje ramiona, na całowanie zziębniętych policzków, na
skosztowanie czerwonych ust. Nie mógł jednak, wiedział o tym. Nawet jeżeli
chciał się do niego zbliżyć, choć wydawało się to nieracjonalne, musiał to
robić powoli, by nie spłoszyć pięknego i delikatnego chłopca. To, czego
doświadczał w środku nocy nie było prawdziwe
– a na pewno nie w taki sposób, jaki by chciał. Złotowłosy w jego snach
przybrał postać Taemina i tak też Minho go traktował, lecz niczego nie mógł być
pewien. Ten nierealny byt, pieszczący jego ciało, gdy na niebie lśnił księżyc,
mógł nie mieć wiele wspólnego z tym urodziwym młodzieńcem, teraz stojącym przed
nim.
Z pewną czułością zauważył, że ten znów nie miał rękawiczek,
a jego dłonie są niczym bryły lodu. Podniósł je do ust i ogrzał własnym
oddechem, uśmiechając się lekko, gdy zauważył, że ten się speszył i spuścił
wzrok, nieudolnie próbując wyrwać się u ścisku
Minho. Nadaremnie, gdyż ten przyciągnął go jeszcze bliżej, myśląc o ciepłej
parze rękawiczek, które spoczywały w jego kieszeni, kupione specjalnie dla tego
niezwykłego nieznajomego, a które teraz jakby paliły, przypominając o swej
obecności. Szybko je wyciągnął i wsunął na dłonie zaskoczonego Taemina, teraz
powoli oblewającego się rumieńcem.
- Dziękuję –
bąknął i w końcu się wyrwał, robiąc krok do tyłu. Spoglądał spod rzęs na bruneta,
znów jakby w kolorach, lecz wciąż przypominającego szatana o smolistych oczach.
- Cała przyjemność
po mojej stronie, Taemin. Jest zima, dlaczego nie nosisz rękawiczek?
- Jesteśmy obcymi
sobie ludźmi. Dlaczego ze mną rozmawiasz? – odparł pytaniem na pytanie, kręcąc
głową ze zrezygnowaniem.
- Znamy się.
- Och, do diabła!
– wybuchnął w końcu. – Jesteś taki irytujący.
W odpowiedzi Minho jedynie się uśmiechnął, kręcąc głową w
rozbawieniu. Chciał spędzać przy tym
niesamowitym chłopcu jeszcze więcej czasu, bo gdy przy nim był, zapominał o
wytworach nocy. Wcale nie umierał, wydawał się odżywać, chłonąć niezwykłą
osobowość chłopaka.
- Taka już moja
natura, Taeminie.
- To albo ją
zmień, albo daj mi już w końcu spokój. Zawsze zaczepiasz przypadkowych ludzi na
ulicach? – Chłopak wydął wargi ze
złości, nerwowym ruchem poprawiając szalik, który zsunął się mu z ramienia. Wyglądał przy tym jak nadąsane
dziecko pozbawione ulubionej zabawki. Minho w myślach nazwał go słodkim, ale
nie zamierzał tego powtarzać mu prosto w oczy.
- Jesteśmy w parku
– przypomniał mu łagodnie. – Poza tym zaczepiam tylko tych, którzy mnie
zainteresują. Tylko dlatego.
- Mam cię dość –
prychnął, nawet nie odpowiadając na ten swoisty komplement. Zamiast tego odwrócił się na pięcie,
widocznie zapominając, że kierował się w odwrotnym kierunku i z zaciętą miną
odmaszerował, nawet nie rzucając na ciemnowłosego mężczyznę choćby jednego
spojrzenia. Gdyby Choi był typowym romantykiem, krzyknąłby za nim, że nie daje
szansy wielkiej miłości, i że to może on jest tym, na którego czekał całe
życie. Nie był jednak pewien, czy spodobałoby się to niezwykłemu młodzieńcowi,
zatem po prostu wyprostował plecy i wbił wzrok w oddalającą się postać.
Poruszał się zwinnie jak Dzwoneczek, jeśli to nie brzmiało zbyt ckliwie.
Właściwie, mógłby latać razem z nim, o ile by mu pozwolił. Tyle, że to brzmiało
już całkowicie ckliwie i bezsensownie, dlatego odwrócił się i odszedł, już
nawet nie zwracając uwagi na to, ze w
pewnym momencie jego świat się rozmazał, a on uniósł gdzieś, gdzie zdawał się
dryfować ostatnimi czasy.
~*~
Dzień dobry
Malowane szarym pędzlem jest opowiadaniem, które spędziło na moim dysku mnóstwo czasu.
Przypomniałam sobie o nim ostatnio i wyjątkowo ukochałam.
Wiem, że motyw chłopca ze snów jest już oklepany i przemaglowany z każdej strony,
więc zabrałam się do niego z radością, żeby się nim pobawić.
Wspaniałe jest dla mnie to, że nie muszę dawać odpowiedzi na wszystkie pytania -
a przecież sytuacja Minho kilku by ich potrzebowała.
To tyle.
Do napisania~
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz