poniedziałek, 27 czerwca 2016

My Hero 3


 2 maja 2017

Nie jestem pewna, czy ktoś jeszcze tu zagląda - wiem, że niejednokrotnie kilka osób pojawiło się na moim koncie na wattpadzie, lecz blogspota traktuje nieco jako swoje dziecko, więc to tutaj pozostawiam kilka słów. 
Ten rok, to rok matury - rozpoczyna się ona już za dwa dni, a w moim przypadku kończy maturą ustną z polskiego 19 maja. Bardzo tęsknię za pisaniem, moja głowa pęka od pomysłów - ale jednocześnie mam świadomość, że rok przerwy nie przyniósł wiele dobrego dla moich zdolności pisarskich. Mam nadzieję, że zaraz po maturze powrócę do pisania i, że będę miała do kogo wrócić.
Mam również pewien projekt do zrealizowania związany z pisaniem, ale w żaden sposób z kpopem. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. No i nie można zapomnieć, że uczę się obsługiwać program do obróbki filmów - kilka osób wie, co planuję - ale tu rownież, zobaczymy, co z tego wyjdzie. 
 W każdym razie, do zobaczenia 







~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~




       n/a    My Hero miało mieć trzy części, ale minęło zbyt wiele czasu, żebym mogła zwlekać z daniem znaku, że wcale nie zapomniałam o tym opowiadaniu. Być może skończy się na czterech częściach – chciałabym, żeby tak było, ale jeżeli na więcej, mam nadzieję, że spotka się to ze zrozumieniem.

Zdaję sobie sprawę, że dość dawno opublikowałam pierwsze dwie części, zatem zapraszam do przypomnienia sobie ich.


Mam również skomponowaną playlistę - uczciwie przyznaję, że to głównie jrock i to raczej stary - nawet do 20 lat wstecz, ale to piosenki, przy których pisałam i szczerze je ukochałam (nie odnalazłam tej wersji Veil of Maria, którą ja znam, niestety). Jeśli ktoś jest zainteresowany, niech przesłucha.


Ciekawa również jestem, czy ktokolwiek zastanawiał się nad umiejscowieniem całej akcji My Hero w czasie. Starałam się  go nie sugerować, ale i tak… jak sądzicie?






Miłego czytania~







      




       Czasami bywały takie momenty, gdy nie potrafiłem przestać płakać, gdy świat brudziłem własnymi łzami, kapiącymi na moje posiniaczone nogi, okryte wyrazami trwogi.  Łapałem wtedy w drżące dłonie okruchy marzeń, rozbitych o mur nie do pokonania i, łapczywie wciągając powietrze, próbowałem je  posklejać, przykładając poszarpane brzegi do siebie nawzajem, zaklinając je własnym głosem. Moje pragnienia, posypane bólem nierealności jednak wydawały się niczym  w porównaniu do serca, poszarpanego i zdeptanego, przepalonego goryczą. Czy wiedziałem czemu ono rzewnie łka, nie pytając mnie o zgodę, czemu zamiera w nieodpowiednich momentach, czemu boli niemal przez cały czas…? Chyba tak, przecież akceptowałem miłość, która mnie wypełniała. Była piękna, a może powinienem powiedzieć, że kiedyś była piękna? Teraz wydawała mi się być jedynie zwiędniętym kwiatem, zbyt zmęczonym, pozbawionym życia, by podźwignąć się z dna, na który opadł, gdy zabrakło sił.  Żaden kwiat nie może istnieć, gdy nie ma wody i nie ma słońca, a wydaje mi się, może nawet miałem tą pewność, że pewne cudowne twory Boga nagle zupełnie się ode mnie odwróciły, nie zaszczycając zwykłego człowieka choćby minimalną uwagą. Cierpiałem w milczeniu, jedynie wewnątrz siebie słysząc nieustanny krzyk, tym głośniejszy, im częściej zamykałem oczy przed światem. Tak chyba wyglądało moje życie, a może marna egzystencja, gdy moje Słońce zaszło, pozbawiając mnie swojego blasku, każąc okrutnie za tą miłość, jaką śmiałem obdarzyć mojego przyjaciela. Robiłem źle, nie powinienem był kiedykolwiek choćby się do niego zbliżać, bo skazywałem siebie i jego na niepotrzebny ból. On… on zmuszony był się mną przejmować, przyglądać mojej pokaleczonej osobie, nie byłem wart jego zainteresowania, czasu, nie byłem wart jego. On był idealny, czy mógłby okazać się jeszcze lepszym niż dotychczas…?
       Być może tak. Bo teraz, gdy spoglądał na mnie zmrużonymi oczami, z rozwianymi włosami lśniącymi barwami zachodzącego słońca, wyglądał na boga, nieskończonego w swojej idealności.
Uśmiech Jonghyuna zawsze był piękny, nawet wtedy, gdy dane mi go było oglądać jedynie z daleka.  Wydawał się być cieplejszy od samego parzącego ognia, a jednocześnie nie miał w sobie ani krzty nadmiernego entuzjazmu. Słońce nigdy nie dawało zbyt wiele ciepła, czasami to ludzie okazywali się być zbyt wrażliwymi. Łatwo było stwierdzić, że coś jest za bardzo, ale przecież to tylko od nich zależało ile wezmą. Ja nie chciałem od życia zbyt dużo, jedynie kogoś, kto byłby mi tak bliski, bym nie musiał się martwić o przetrwanie, kto zagarnąłby mnie w swoje ciepłe ramiona, jedyne w swym rodzaju. Wydawało mi się, że to nie jest nic, co nie może się nie spełnić. Czy grzeszyłem, myśląc o czymś, co mogłoby być mi ofiarowane od tej jednej, szczególnej osoby? Chociaż nigdy nie ufałem przyjaźni, niecierpliwie jej wyczekiwałem. Może byłem głupi, może byłem hipokrytą, ale wiedziałem, że na świecie musi być ktoś, kto weźmie mnie w swoje ramiona, obdarzy uśmiechem rozpalającym zmysły. Czy przeznaczeniem drugiego człowieka nie było spotkać w swoim życiu uosobienie nadziei błądzącej jak opadłe jesienne liście gdzieś w przestworzach?
A potem, gdy pojawił się Jonghyun, okazało się, że może warto marzyć, warto wierzyć. Bo na świecie jednak istniała chociaż odrobina dobra, która  pozwoliła mi na przeżycie kolejnego dnia.
       Wątpiłem przez długi czas, czy przeznaczenie nie zagubiło się po drodze, obdarowało szczęściem nie tą osobę, którą należało, i to chyba była prawda, gdy mglista zjawa powróciła do mnie, by wyszarpać z moich ramion największe szczęście mojego życia. To bolało, zawsze bolało, ale przecież wiedziałem, że to moja wina, mogłem być lepszym człowiekiem, by na Niego zasłużyć. Przecież był moim Słońcem, Aniołem. Za coś takiego się płaci, ponieważ w życiu nigdy nie ma nic za darmo. Tyle, że ja nie potrafiłem dać mu w zamian wystarczająco wiele, żeby zapewnić sobie jego wieczną obecność, ochronę, a przede wszystkim przyjaźń. Nazywałem go przyjacielem, co przecież było tak bardzo abstrakcyjne, czy Kim Kibum mógł mieć przyjaciół? Pewnym ludziom należy się bycie szczęśliwym, ale ja do nich nie należałem. To nawet śmiesznie brzmiało, nie szło ze sobą w ogóle w parze. Ja, naiwny marzyciel, który  myślał, że jak znajdzie przyjaciela, to wszystko będzie już w porządku. I było, przez jakiś czas. Kochałem go, kocham nadal, chyba nigdy nie przestanę, ale to tak bardzo boli.
Spoglądałem na niego spod kurtyny włosów, którymi wiatr bawił się niesfornie, a ja tak po prostu pozwoliłem im na to, zbyt skupiony na ulotności tej chwili, jakiej świadkiem byłem. Bo  on znów tu stał, patrzył na mnie, obdarzał czułym uśmiechem, za którym kryło się więcej ciepła, niż byłem w stanie udźwignąć. Wyglądał tak samo jak kiedyś, jak w parku, gdy razem goniliśmy wiatr, jak przy fortepianie, gdy jego ciepła dłoń zamykała moją w azylu bezpieczeństwa, które później próbowałem przypominać sobie w każdej chwili załamania ducha. Tylko może ten uśmiech trochę inny, skryty za warstewką niewytłumaczalnego smutku,  może te oczy jakby głębsze, goszczące w sobie zbyt wiele wspomnień, już nie tylko płynące pośród gwiazd, może te dłonie bardziej parzące, niż wtedy, gdy stojąc pod prysznicem wyobrażałem sobie ich wędrówkę. Wydawał się być tym samym człowiekiem, zamkniętym w tej samej powłoce, ale nie miałem pewności, czy patrzę na tego samego Jonghyuna, który zawsze pieszczotliwie wsuwał dłonie pomiędzy moje czarne kosmyki, tego samego, który obiecał mi być moim słońcem. Nie wiedziałem tego, bo pewnego dnia, gdy wyciągnąłem do niego rękę, on ją odtrącił i wyminął mnie, jakbym wcale nie błagał go o drugą szansę; milcząc, lecz jakby krzycząc.
– Kibum? – usłyszałem jego cichy głos, ten, który tak bardzo pragnąłem usłyszeć, który śnił mi się po nocach, jednak zniekształcony koszmarami i uczuciem goryczy. Teraz wydawał się brzmieć jak kiedyś, gdy czule się uśmiechał, a w jego oczach dostrzegałem jedynie ciepło, a nie zimną  obojętność, czyste niebo skalane niepotrzebną zimową rysą. Niosło za sobą jakąś dziwną nutę niepewności, nie wiem czy pochodziła ode  mnie, czy to jego głos zabarwiła. Nie wiedziałem co robić, czy po prostu podejść bliżej, goniony pięknymi marzeniami, czy stchórzyć, jak zawsze.
– Hyung… – szepnąłem, a może tylko myślałem o tym, niezdolny do niczego. Gdzie prowadziła mnie droga, na którą wstąpiłem, przesuwając się odrobinę, tylko trochę, dostatecznie, by jego palce lekko zahaczyły o moje? Delikatne ciepło, ledwo odczuwalne, jakie promieniowało z jego strony, nie pozwoliło mi myśleć jak kilka chwil wcześniej. Nie dostrzegałem w nim zła, o które obwiniałem go  wcześniej, bo jego dłonie były zbyt ciepłe, uśmiech zbyt piękny, oczy zbyt czułe. Jak mógłby sprowadzić na mnie zło? To raczej ja, to na pewno była moja wina, to ja nie potrafiłem zbyt wielu rzeczy. Raniłem, bo tylko to potrafiłem, niszczyłem co miałem na swej drodze, bo nie nauczono  mnie inaczej. Babcia nigdy by nie zrozumiała. – Hyung, nie odchodź już nigdy. Zostań ze mną.
– Zostanę, Bummie. – Uśmiechnął się czule, a ja poczułem, że nareszcie wszystko jest na swoim miejscu, idealnie ułożone.
Jego ramiona zawsze były bezpiecznym azylem, teraz pachniały bliskością, którą mi odebrał na tak długi czas, samolubnie zamykając w bezsensowym świecie, gdzie wyjście nie istniało, gdyż jedyny klucz posiadał on sam. Musiałem czekać, porywany przez obce prądy, chcąc sobie poradzić na bezkresnym morzu samotności. Dlaczego jednak zostałem do tego zmuszony, jak brzmiał powód dla jego oziębłej obojętność, czy mogłem to wiedzieć?
– Hyung…. Hyung, dlaczego?
– Co takiego, Kibummie?
– Dlaczego cię nie było, dlaczego, gdy wróciłeś, nie chciałeś ze mną rozmawiać?
Będąc przy nim czułem się jak piętnastolatek z początków naszej znajomości, zagubiony w skomplikowanym mechanizmie wszechświata.
       – Musiałem, Kibummie. Tak po prostu musiało być.
       – Ale…
       – Nie pytaj mnie o to więcej – powiedział, a ja musiałem przytaknąć, czując srogą notę w jego głosie, nie pozwalającą mi normalnie stać w jego objęciach, wdychając jego zapach. Próbowałem się wyplątać, lecz on przyciągnął mnie jeszcze bliżej siebie, dłońmi zsuwając się wzdłuż moich pleców, układając je na talii. Jak bardzo potrafiłem go jeszcze kochać? Czy nie skazywałem się na niepewny los? Bo chociaż o niczym innym nie marzyłem, jak o jego bliskości, sam już gubiłem się we własnych myślach.
       Gdy zostałem sam, płakałem w nocy w poduszkę. Nie wiedziałem jednak, czy to strach paraliżuje moje oblane potem ciało. Czy bałem się tego, co może kryć mrok, czy tęskniłem, tak bardzo, że cierpiałem całym sobą? Chyba nie umiałem odpowiedzieć na własne pytania, zadawane sobie bez ustanku.
       To jednak nie było teraz tak ważne. Bo przecież Jonghyun był tuż obok.



*

       Czułem na sobie uważny wzrok Minho, gdy siedziałem na ławce obok niego, wpatrując się w szkolną bramę. Było zimno, cudem znaleźliśmy nie pokryte białym puchem siedzisko. Ledwo mogłem usiedzieć na miejscu, niespokojnie wyczekując nadejścia Jonghyuna. Obiecał mi, że tego dnia już nie będzie zachowywał się jak wcześniej, że nareszcie będzie tym samym chłopakiem jak kiedyś. Chciałem, by tak było, ale bałem się, że nie okażę się na tyle ważny, by poświęcił mi swój czas. A co, jeżeli tylko powiedział to, by zaznać ode mnie spokoju? Ale czy miałby w tym jakiś interes? Wydaje mi się, że absolutnie żadnego, bo przecież co miałby przez to dostać? Nic, kompletnie nic…
       – Co ty właściwie robisz, Kibum? – usłyszałem, gdy znów nerwowo odgarnąłem przydługie już, jasne włosy za ucho, jednocześnie zmieniając pozycję.
       – Nic przecież – odparłem burkliwie, tak naprawdę nie do końca pewny, czy rzeczywiście takie słowa wydostały się z moich ust. Nie zwracałem uwagi ani na to, ani na Minho, który wielokrotnie próbował tytułować się moim przyjacielem. Przypominało mi to początki znajomości z Jonghyunem, lecz wiedziałem, że tylko jemu pozwoliłem na coś takiego. On mi wystarczył, nikogo więcej nie potrzebowałem. Był najważniejszym człowiekiem w moim życiu. To się nie mogło zmienić.
       – Kibum, ale…
       – Och, daj spokój – przerwałem mu, wstając z ławki. Byłem zbyt zakochany, czy to był mój grzech? Nie potrafiłem inaczej, nawet Minho mnie teraz denerwował, chociaż, wydaje się, że zawdzięczałem mu życie.  Po co mnie ratował?
       – Kibum!
Zignorowałem go, bo oto przez bramę wchodził mój bohater. Ruszyłem w jego kierunku, lecz w połowie drogi zamarłem. Nie wiedziałem, czy zbliżyć się do niego, czy czekać, niepewny jego reakcji. A może nie chciał tego? Może miał zamiar sam wybrać odpowiedni moment?
Brązowe oczy zwróciły się w moją stronę, a na twarzy pojawił się delikatny, niemal anielski uśmiech. Nie potrafiłem nie odpowiedzieć tym samym, gdy dostrzegłem, że rusza ku mnie, jak wyciąga dłonie, a potem zanurza je pieszczotliwie wśród moich włosów. Tak bardzo mi tego brakowało, łączyłem to z naszą relacją, a przez długi czas byłem tego pozbawiony. Jego dotyk był dla mnie bardzo ważny, pokazywał mi niebo, tak daleko, a jednocześnie blisko nas. Czy mogło być jeszcze lepiej?
       – Kibum… – usłyszałem po raz kolejny głos Minho, tym razem bardzo ostrożny, niepewny, jakby bał się tego, co właśnie się działo.
       – To Jonghyun – odparłem tylko. – Mój przyjaciel. – Widziałem ból na twarzy chłopaka, gdy usłyszał to słowo. Przecież wiedział, że tylko Jonghyun się dla mnie liczy, dlaczego wyglądał, jakbym go zdradził? To wszystko, nasza relacja, od początku była jasna. Nie uważałem Minho za przyjaciela i to się nigdy nie zmieni, choćbyśmy naprawdę dobrze się dogadywali. Zresztą, on nie był mi już potrzeby, przecież wrócił Jonghyun.  Koniec z grą, choćby tak marną, jak moja. Jonghyun wrócił. Wrócił.
       – Wspaniale – parsknął   Choi i odszedł. Nie obejrzał się już za siebie, ale nawet gdyby to zrobił nie zwróciłbym większej uwagi.
       – Hyung, jaką masz teraz lekcję?
       – A czy to ważne? – zapytał, nadal z czarującym uśmiechem, ale w jego oczach dostrzegłem jakieś nieodgadnione emocje. Czyżby przeszkadzała mu obecność Minho? Przecież on i tak już więcej nie będzie się ze mną zadawał. –  Najważniejsze jest to, że teraz tu jesteś ze mną.
Być może się zarumieniłem, nie, na pewno się zarumieniłem.
       – Hyung, co ty mówisz?
      – Nic takiego, Bummie. Chodź, usiądziemy i pogadamy. – Złapał mnie za dłoń, ofiarując cząstkę swojego ciepła. Chcę go bliżej, jeszcze bliżej.
       – Jasne, hyung. – Zrobiłbym dla niego wszystko, chyba uświadomiłem sobie to w tamtym momencie, gdy siadałem obok niego na ławce, nie spuszczając z niego wzroku.
       Ludzie patrzyli. Wydawało mi się, że bańka jaką wytwarzałem wokół siebie nie była dostatecznie szczelna, bo chociaż udawałem, że się nie przejmuję, przez jej ściany przechodziło wszystko. Ludzie zwracali uwagę. Jedynie nie wiedziałem, czy chodziło o Jonghyuna, który tak niespodziewanie znów znalazł się w moim życiu, czy o plotki, szybko się rozprzestrzeniające. Byłem tym pobitym Kibumem, nagle świat zaczął mnie dostrzegać. Zabawne, że zawsze wszyscy żerowali na czymś, co mogło być pożywką dla ich żądnych sensacji głów.
       – Coś się dzieje, Bummie? – Usłyszałem, gdy umysł coraz bardziej wypełniony był niewyraźnym szumem, niemal słyszałem, jak wszyscy szepczą, rozpoznawałem swoje imię, wciąż powtarzane, rzucane na pożarcie cieniem, chowającym się po ciemnych kątach, wylęgających się pod duszami.
       – Dlaczego…? Nie, nic, nic się nie dzieje, hyung.
Kręciło mi się w głowie, pod oczami czułem łzy. Dlaczego zbierały się tuż przy nim, powinien być szczęśliwy, byłem szczęśliwy. Jonghyun tu był, a jednak ja przejmowałem się jedynie ludźmi. Chociaż dążyłem do tego, by nigdy nie być od nich uzależnianym, by być innym, oni wciąż zbyt mnie obchodzili. Trudno było wyrwać się z więzienia ludzkiego zdania, które kierowało naszym losem, jakbyśmy byli samotną łódką dryfującą po burzonym sztormem morzu. Trudno było okłamać samego siebie, chociaż oszustwo nie było mi nieznane. Chociaż bywałem boleśnie szczery, nienawidziłem kłamstwa, nie potrafiłem żyć ze świadomością odwróconej do góry nogami prawdy; byłem kłamcą. Nienawidziłem kłamstwa, lecz okłamywałem samego siebie, udając, że wszystko jest w porządku. Najczęstsze kłamstwo, może najpiękniejsze. Żyć w złudnej świadomości własnego szczęścia, tak wyczekiwanego, tak wspaniałego, jakby nigdy miało go nie zabraknąć, zamykając za sobą drzwi, które mogłyby zaprowadzić na skraj niedoskonałości.
       – Kibummie – szepnął  łagodnie. Gdy na niego spojrzałem, jego włosy powiewały wokół twarzy, na której widniał anielski uśmiech. Byłem przy nim bezpieczny, czyż nie to gwarantował mi, gdy zostawał mym słońcem? Piękny, idealny, zawsze obok. Był tam nawet wtedy, gdy  czułem obok siebie zimną pustkę. Mieszkał w mym sercu, bo kochałem go do szaleństwa, mojego najlepszego przyjaciela. Jedynym, jakiego chciałem obdarzyć mym zaufaniem, jedynym, który chociaż odrobinę miał możliwość wstąpienia w głębię mej duszy. Jedynym, jaki kiedykolwiek istniał, pierwszym i mam nadzieję, że ostatnim. Nie przeżyłbym jego utraty, przecież tak ciężko było, gdy znajdował daleko. Co jeśli zechciałby odejść już na zawsze, nie obdarowując mnie chociażby jednym słowem wytłumaczenia, które mogłoby choć trochę zmniejszyć ból rozstania? Był dla mnie ważny, ważniejszy niż cokolwiek innego, niż nawet moje własne życie, czy to nie tak, że czyniąc krok w tył, wyrywałby także moje serce, tak bardzo z nim powiązane, należące do niego i jedyne czego pragnące, to zanurzyć się  w jego objęciach i poczuć ciepło, które mógł ofiarować, gdy otwierał ramiona i czule się uśmiechał?
Patrzył na mnie wyczekująco, chyba powinienem udzielić jakiejś odpowiedzi, lecz nie potrafiłem. Byłem zagubiony. Tym, że teraz siedział obok mnie, przez to, że naokoło byli ludzie, nie spuszczający z nas wzroku. Tym, że nie byłem pewien, co przyniesie przyszłość, choć chyba powinien się do tego przyzwyczaić, czyż nie tak żyłem dotychczas? Niepewny jutra, niepewny następnego kroku, nieznający odpowiedzi na żadne pytanie, nieumiejący wydobyć z siebie głosu.
       – Bummie, mieliśmy rozmawiać. Czego tam szukasz? – zapytał, gdy moje oczy zmęczone szukaniem odpowiedzi w jego twarzy, uciekły gdzieś za jego ramię, na ludzi, którzy nam się przyglądali. Zamglonym spojrzeniem omiotłem kilka nieznanych mi osób, aż zatrzymałem je na kpiarskim uśmiechu Minho i stojącego obok niego Woohyuna. Nic nie robili, jedynie stali i spoglądali na nas, z twarzami wykrzywionymi w grymasie, którego znaczenia nie potrafiłem rozszyfrować.
Dlaczego o nich teraz myślałem? Przecież był Jonghyun. Już na zawsze.
       – Przepraszam, hyung – bąknąłem, a potem już całkiem zapomniałem o innych. Serce mi drżało, gdy słuchałem jego głosu i widziałem jego uśmiech, który pojawiał się za każdym razem, gdy odpowiadałem na jego pytania.
Nareszcie razem.


*

Jonghyun miał to do siebie, że lubił pojawiać się znienacka. Podczas gdy Kibum samotnie przemierzał ulice, zupełnie nie spodziewając się, że ktokolwiek może się do niego przyłączyć, jego przyjacielem nagle zrównywał z nim krok i dalej szedł razem z nim. W takich chwilach miał możliwość cieszenia się słońcem na niebie, lekkimi podmuchami wiatru, gdy wchodzili do parku i zwykłymi uśmiechami na twarzach mijanych osób. Tylko wtedy, jakby świat nagle stawał się jaśniejszy, gdy Jonghyun był obok i  trzymał klucz, który otwierał jego duszę. Czuł się przy nim bezpiecznie, już nie musiał oglądać się w panice, wypatrując niespokojnego cienia błądzącego za nim, chcącego  rozpłynąć się w powietrzu i razem z nim wedrzeć się do serca, skuwając je lodem. Jak ptaszek na uwięzi, trzepotało się w jego piersi za każdym razem, gdy widział gwałtowny ruch, by cicho odetchnąć z ulgą, gdy wszystko było w porządku. „W porządku”. Nigdy nic nie było w porządku, bo tak naprawdę ciągle się bał, a strach nigdy nie będzie  „w porządku”. Strach paraliżuje zmysły, strach skleja wargi, strach zszywa powieki, strach ciągnie na dół, gdzieś w odmęty szlamu i mroku, gdzie nie widać było nic poza czernią, a nikła nadzieja gasła w lepkiej krwi.
Tego dnia Jonghyun złapał go za ramię, sprawiając, że przestraszony chłopak podskoczył w miejscu, gotowy do krzyku. Gdy jednak dostrzegł brązowe oczy migotające słonecznym blaskiem i usta, wyginający się w pełen pobłażliwości uśmiech, uspokoił się, spuszczając wzrok. Błądził wzrokiem  pod chodniku, patrząc na plamy i spalone resztki papierosów, czując jak jego włosy opadają na twarz. Chociaż przy Jonghyunie czuł się bezpiecznie, czasami na jego widok potrafił czuć tylko pustkę, wypełniające jego serce chłodnymi szpilkami, kłującymi przy każdym wdechu.  Chciałby, żeby ich nie było, chciałby czuć się zwyczajnie, jak w innych momentach jego skomplikowanej przyjaźni z Jonghyunem. Może to wszystko dlatego, że już niedużo czasu zastało, by zaczęły się wakacje, a dusza mówiła, że coś jest nie tak. Nie chodziło o uczucie, powoli kiełkujące, przerażające, obezwładniające. Nie znał miłości, nie wiedział czym ona była, by tak po prostu brać go we władanie, jak jakąś bezwładną, nie posiadającą wolnej woli laleczkę, wypchaną szmatkami marionetkę z odciętymi sznurkami, nie zdolną do ruchu. Nie zawsze taki był, nawet jego szklany klosz dawał mu większą swobodę ruchu, niż niepokój ściskający serce. Gdy spoglądał w bok, w roześmiane oczy Jonghyuna czuł ciepło, ale chciał go jeszcze więcej – coś stawało mu na drodze, kłoda rzucona pod nogi, chropowata, ścierająca marzenia. Gdyby miał kogo, spytałby co ma robić, co czuć, jak się zachować. Nie może zapytać babci, bo nawet nie wiedział jak sformułować pytanie. Nie chciał też zobaczyć rozczarowania w jej oczach, gdyby spostrzegła się, że jej mały Kibummie jednak nie potrafi poradzić sobie sam, że potrzebuje pomocy jak jakieś zagubione dziecko.  Tym właśnie był, ale po  uciążliwej walce nie był gotów tego przyznać, bo czy to nie by byłoby poddanie się? Przecież walczył z wszystkim, co tylko się przed nim pojawiło – z ludźmi, którzy nie akceptowali jego istnienia, ze swoimi uciążliwymi słabościami, z  mrokiem, powoli wkradającym się do duszy, z okrutnym słowem przyjaźń, szeptanym przez Jonghyuna, nawet z iskierką miłości, jaką zaczął do niego czuć. Walczył nawet z własną akceptacją, co do tego kim był, jakże miałby przestać walczyć? Właśnie dlatego przyznanie się  do porażki było jeszcze bardziej niemożliwe, niż wcześniej, gdy upadał na pokrytą kurzem ziemię za szkołą, patrząc z bezradnością na zbliżających się oprawców, zawsze w liczbie większej, niż potrafił to pojąć on sam. Nie był  kimś, z kim można się było liczyć na tej płaszczyźnie, prawdę powiedziawszy, wystarczyłaby jedna osoba, by pozbawić go nawet życia, nie mówiąc o chęci do niego.
Zbyt często analizował to wszystko, nigdy tak naprawdę nie dochodząc do żadnych wniosków. Gdy był blisko nich, jedynie balansował na cienkiej granicy pomiędzy wejściem w prawdę, a tchórzliwą ucieczką. Był zbyt słaby, by ją przekroczyć, zamiast tego cofał się w cień, liżąc własne rany, zadane przez samego siebie. Był tchórzem. Był nim i sam nie wiedział, czy nie potrafił, czy nie chciał z tym walczyć.
Jonghyun złapał go za podbródek, kierując jego wzrok na siebie.  Był bardziej pewny siebie, niż Kibum kiedykolwiek o tym marzył. Pragnął posmakować tego uczucia, gdy wszystko jest idealnie na swoim miejscu, gdy, zdaje się, nie stanieją żadne problemy, jedynie jakieś drobne potyczki, z którymi można poradzić sobie machnięciem dłoni.  Chciał czystości pod powiekami, oślepiającej bieli, nie szarości i mroku. Tego miał aż za wiele, jak długo miałby jeszcze się błąkać pośród kolorów tak odległych od tęczy? Od słońca. Mówi się, że po burzy zawsze wychodzi tęcza, ale czyż niebo nie jest malowane wtedy wszystkimi odcieniami bólu i chłodu, błąkającymi się pomiędzy czernią a bielą? Tak naprawdę nigdy po nią, o tą wyczekiwaną jasność nie sięgnął, tkwił w szarości jak w pajęczej sieci, utkanej przez pająka najstraszniejszego ze wszystkich – z samego strachu.
– Bummie.
Pieszczotliwy głos, unoszący się w powietrzu.
– Odezwij  się do mnie.
Bał się.
       – Proszę cię, Bummie. Przecież jesteśmy przyjaciółmi.
Przyjaciółmi…
       – Przyjaźni nie ma.
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, co tak naprawdę powiedział. Jego twarde spojrzenie uciekło od zamarłej twarzy Jonghyuna, jakby w obawie, że wielokrotnie powtarzane zdanie tym razem osiągnie cel, do którego nie potrafiły dotrzeć poprzednie. Że Jonghyun stwierdzi, że to już koniec, że on naprawdę nie wierzy w przyjaźń, że nie chce być jego przyjacielem, że to wszystko, co dla niego zrobił, nic tak naprawdę dla niego nie znaczyło. 
       – Skoro tak twierdzisz… –  wyszeptał, tak cicho, jakby on sam nie potrafił się z tym pogodzić. Widocznie dla ich dwójki te słowa były wystarczające ciężkie, by tak po prostu pozwolić im w pełni rozbrzmieć w tej martwej ciszy, jaka zdawała się ich zamknąć pod ciężką kopułą. Twarz Kibuma ukazywała jedynie marnie skrywaną grozę, jakby próbował złapać ostanie drżące głoski, chociaż zdawał sobie sprawę, że dotarły już za daleko, by je uchwycić. Patrzył za nimi bezradnie, jedynie przez ich niewyraźne kolory dostrzegając twarz Jonghyuna, zastygłej w nic nie mówiącej masce. Była nieprzenikniona, lecz gdzieś w oczach, czające się na dnie duszy, kwitły bolesne kwiaty, splamione goryczą. Być może i jego to dotknęło, może pokładał większe nadzieje w tej relacji, niż na samym początku podejrzewał, większe, niż kiedykolwiek by chciał. Czy to Jonghyun zdawał się bardziej zaangażować niż Kibum…?
Raczej nie. To Kibum nie umiał sobie poradzić z dziwnym uczuciem, które go oplatało, z nagłym przyśpieszeniem rytmu serca, z gorącem malującym jego policzki na czerwono.
Bo prawda była taka, że Kibum kochał.
Prawda była też taka, że to był najlepszy moment na nazwanie Jonghyuna przyjacielem, ale ten właśnie zmierzał w przeciwnym kierunku, zostawiając Kibum samego na chodniku, jakby nigdy nie byli dla siebie zbyt bliscy.

*

       Woohyun i Dongwoon wydawali się być zdezorientowani, że sytuacja jest inna niż dotychczas. Może miałem w tym swój własny udział, gdy oni do mnie podeszli, a ja po prostu ominąłem ich wzrokiem, jak kiedyś zrobił to ze mną Jonghyun. Jednak ja zatrzymałem się, gdy któryś z nich złapał mnie za rękę, ostrym głosem wołając po imieniu, nie odpychałem ich lodowatą ścianą, najeżoną obojętnością. Patrzyłem beznamiętnie, ale widząc ich, jakby wcale nie zauważałem. Może jednak w tym było więcej nieuwagi, niż przypuszczałem, zwracając na nich swoje oczy? Był tam ktoś, kogo znałem, ale już nie potrzebowałem w swoim życiu, byli jedynie przystankiem, na którym dobrze jest odpocząć i przeczekać największy deszcz, by później z niego uciec,  zapominając o jego istnieniu. Tacy właśnie byli, mnie to nie przeszkadzało, strony dziennika z ich udziałem powoli blakły, ale oni najwidoczniej nie chcieli pozostać tylko odległą przeszłością. Zachowywali się dziecinnie, tak może bym to ujął, gdyby nie to, że przecież robiłem kiedyś to samo.
Ofiarowałem im odrobinę swojej uwagi, wystarczająco, by wiedzieć kim są, ale nie na tyle, by czekać dostatecznie długo, aż wyjaśnią o co im chodzi. Z umiarkowanym zainteresowaniem, a raczej z jego ostatkami, czekałem. Tymczasem oni milczeli, jak zaklęci w swojej nieświadomości, może czekając na moje słowa. Nie miałem nic do powiedzenia, rozmowa mnie nic nie obchodziła.
       – Kibum…– zaczął jeden z nich, zdaje się, ze Woohyun. Zawsze był bardziej śmielszy, rozmowny, przyjacielski. Przez chwilę zastanawiałem się, gdzie jest Minho, przecież to on zawsze starał się być bliżej mnie, ale może on już zrezygnował. Dobrze. Niech trzyma się swojego Taemina, może wyjdzie z tego coś dobrego, taka przyjaźń… może przetrwa więcej niż tylko niespodziewana ucieczka?  Przecież wiedział dzięki temu, jak ważna jest przyjaźń, dla mnie również, i teraz, gdy wrócił Jonghyun to jemu musiałem poświęcić całą swoją uwagę. Nie miałem czasu na kogokolwiek innego. Powinien wiedzieć.
       – Dlaczego się do nas nie odzywasz? Co się dzieje? Masz problemy? Dowiedziałeś się, kto stoi za pobiciem?
Irytujące pytania, na które nie miałem ochoty odpowiadać. Jednakże…
Pobicie. Zapomniałem o tym. Właściwie nie chciałem  o tym pamiętać, świadom moich własnych podejrzeń. Nie chciałem myśli, które mówiłyby mi, że mój świat jest inny, niż dotychczas myślałem. Nie byłem gotowy na konfrontację myśli i rzeczywistości, wolałem obracać się w złudnym świecie, gdzie już wszystko było w porządku.
       – Jest dobrze – odparłem tylko lakonicznie, odwracając wzrok. Widziałem Jonghyuna opartego o drzewo, owiniętego szalikiem. Była już zima, świat otulał się  bielą. Mróz szczypał w policzki, a mimo to staliśmy na dworze, czując tylko potęgę przyrody, obsypującą nas białymi płatkami.
       – Dobrze? Kibum, co oznacza dobrze? – irytował się Woohyun. Niepotrzebnie. Co było nie tak z tym człowiekiem?
       Wzruszyłem ramionami. Niech dadzą mi już spokój, chciałbym iść do Jonghyuna, czekał na mnie. On nigdy nie lubił czekać, a nie chciałem, żeby się denerwował. Bywał wtedy niemiły, mimo że przecież zawsze był ostoją spokoju i ciepła. To jedno mu przeszkadzało we wszystkich ludziach – skłonność do spóźnień, przez które musiał czekać, narażając swojego niespokojnego ducha na chwilę koniecznego spoczynku.
       – Po prostu. Wszystko jest okej, nie musicie się martwić.
       –  A co… z Miku?
Czemu wyskoczyli właśnie z nią?
O niej też nie myślałem. Wiedziała, że jestem gejem, nasz związek był tylko farsą, która nie miała nic na celu. Jedynie jakąś ułudę, iluzję, która trzymała nas w bolesnych pętach. Szkoda jedynie, że nie powiedziała mi wcześniej, że o wszystkim wie, może były to dla  nas lepsze, niż gdy obydwoje się do czegoś zmuszaliśmy. Ona by wiedziała, ja bym wiedział i nie gralibyśmy w grę, w której nie było zwycięzcy, a jedynie dwójka przegranych. Marni aktorzy, czekający na swój akt, nie znając scenariusza.
       – Jesteśmy razem, mamy się dobrze – odparłem mechanicznie. Coraz bardziej się niecierpliwiłem,  a razem ze mną Jonghyun, który mrużył niezadowolony oczy. Chciałem do niego biec i go przeprosić, to moja wina, że nie potrafiłem ominąć tej dwójki.
       – Ale Kibum…
       – Dajcie mu już spokój  – przerwał im Minho, pojawiający się z nikąd. Byłem pewien, że jeszcze przed chwilą go tu nie było. Niechętnie uniosłem na niego wzrok. Wydawał się być oziębły i wyniosły, inny niż go zapamiętałem. Podobno to on mnie uratował, a jednak teraz stał tu, patrząc na mnie z pogardą, zupełnie do niego niepodobną. Dlaczego tego nie rozumiał, przecież powinien. Miał Taemina. Przecież stał po tej samej stronie muru, co ja. – Ma teraz ważniejsze sprawy na głowie. Przyjaciel na niego czeka.
       Gdy odchodziłem w głowie słyszałem jedynie ten ton, jakim Choi wypowiedział to słowo. Wydawał się być niechętny mu, a przecież sam kiedyś mnie tak nazwał. Przeszkadzało mu, że znalazłem kogoś dla siebie ważnego, że w końcu jestem szczęśliwy? A może uważał, że sam by się lepiej sprawdził na tym miejscu? Nie wydawało mi się, przecież nie potrafił utrzymać przy siebie Taemina. Mówił, ciągle tylko mówił, lecz nie widziałem, by robił coś o czym wspomina, jedynie czcze gadanie, bez sensu, bez celu. Nie dążył do tego, bym mu zaufał. Z resztą i tak tego nie chciałem, jedyny, który na to zasługiwał czekał  na mnie oparty o pień, mrużąc ciemne oczy. Spuściłem przed nim oczy z pokorą, czekając na dłoń, która by poczochrała moje włosy. Specjalnie dlatego nie założyłem czapki, chociaż marzłem z powodu śniegu.
Zamiast tego złapał mnie jednak za podbródek, unosząc moją głowę w górę. Coś, czego nie potrafiłem rozpoznać tkwiło w jego oczach.
       – Kto to?
       – Moi znajomi.
       – Nie chcę, byś się z nimi spotykał – stwierdził kategorycznie, puszczając moja brodę i wsuwając  dłonie do kieszeni. Głowę uniósł w dziwnym geście, omijająca mnie wzrokiem.
       – Ale…
        – Żadnego ale, Kibum. Ja jestem twoim przyjacielem, nie oni. Masz się z nimi nie spotykać. Tylko ze mną.
       – Dobrze, hyung – wymamrotałem, znów spuszczając głowę. Zmartwiałem, gdy usłyszałem swoje imię wypowiedziane bez zwykłej czułości, bez zdrobnień, bez pieszczoty. Zdenerwowałem go. Chciałem jedynie, żeby znów się do mnie uśmiechnął, burząc moje włosy. Nie zniósłbym myśli, że przeze mnie znów się oddalił. Było źle.
       – Cieszę, się, Bummie. – Poczułem jego dłoń, przeczesującą moje jasne pasma, a gdy uniosłem wzrok, jego oczy błyszczały jak najpiękniejsze słońce, natomiast usta wyginały się w najsłodszym uśmiechu, jaki kiedykolwiek widziałem. Serce mi podskoczyło. Nazywał mnie Bummem, wcale się nie gniewał. Czy tylko mi się wydawało, czy po prostu był zmartwiony tym, że moi znajomi byli nieodpowiedni?
Teraz jednak to nie było ważne. Jonghyun był ważny, a pomiędzy nami znów wszystko było dobrze.


*

       Siedzieli w ogrodzie, skąpanym w cieple. Było lato, dość gorące, w każdym razie na tyle, by na ich ciała narzucone były jednie lekkie ubrania. Wygrzewali się, tak samo jak   rozwinięte w pełni kwiaty, wyginające się ku słońcu, łaknące pieszczoty jego ciepłych promieni. Trochę przypominały mu jego samego, gdy przybliżał się do swojego nowego znajomego, tego samego, który uparcie nazywał się jego przyjacielem. Jego osobowość, nastrój jaki roztaczał były bardzo kuszące, na tyle, by jedno spojrzenie nie wystarczyło, by nasycić się nim całym. Niezauważanie przybliżał się o niewielkie odległości, aż w końcu siedział tuż obok, przy każdym ruchu potrącając jego ramię, pozwalając dziwnym iskrom na taniec pomiędzy ich ciałami. Jego policzki barwiły się wtedy na lekko rumiany kolor, którego pochodzenie zrzucał na ostre słońce, nie dające im chwili wytchnienia.
       Mimo jednak pozornej swobody jaką przyjmował przy Jonghyunie, delikatnym uśmiechom pomiędzy nimi i tym rumieńcom, jego ciało przez cały czas spięte było niewidzialnymi linami, nie dającymi mu w pełni się uspokoić. Rzucał zaniepokojone spojrzenia za siebie, czasami gdzieś w bok, udając, że wcale nie przeszkadza mu w tych momentach wzrok chłopaka obok siebie. Nie mógł się przez to zatracić w pełnym umartwianiu i niepokoju zjadającym jego ciało i umysł, ledwo przytomny z nieustannego czekania.
Znajdowali się u niego, patrząc na bawiące się małe dziewczynki. Jego siostra nie przepuszczała możliwości na spotkanie się z siostrzenicą Jonghyuna, natomiast sam chłopak wykorzystywał to przez cały czas, w najmniej spodziewanych momentach wciskając dzwonek u drzwi, posłusznie czekając aż ktoś mu otworzy. Czasami była to mama, gdy pozwalało jej na to zdrowie, niekiedy tata łapał za klamkę w biegu. Zdarzało się, że była to babcia, jednakże ona zdawała się wyczuwać kto czeka na zewnątrz, bo  gdy to On ściskając dłoń dziewczynki opierał się o ścianę, ona jedynie spoglądała na drzwi beznamiętnie i odwracała się od nich plecami. Przez pewien czas martwił się jej reakcjami, bo wierzył w jej podejrzenia, ale przecież Jonghyun nie mógł być zły. Był jak zagubiony odłamek czarodziejskiego lustra, który się skruszył i opadł na ziemię, lecz zamiast wpadać w serce i zmieniać świat na pomalowany gorzkimi, czarnymi farbami, czynił coś zupełnie innego – ozdabiał uśmiechy złotem, odmawiał ucieczki pod maski, jedynie pełna szczerości i niekiedy bezradność dziecięca. Nic nie mógł ukryć w niewinnych oczach, bo był jak dziecko wyrwane do dorosłości. Nigdy mu tego nie mówił, lecz tak właśnie go postrzegał, gdy uśmiechał się szeroko, opadając na pokrytą rosa trawę, wpatrując się z zafascynowaniem w niebo. Od czasów milczącej  rozmowy stał się bardziej wypełniony spokojem, który pozwalał mu na chwilę spoczynku i ucieczkę w dźwięki cieszy,   piękniejsze niż wszystko inne. Ta dziecięca radość, jaką wtedy okazywał pozwalała Kibumowi wierzyć, że wszystko jest idealnie dobrze,  a on sam musi być aniołem, zesłanym mu do opieki. Kawałek dobra, który spadł na ziemię i został mu podarowany w zamian za te wszystkie krzywdy, które musiał znosić  od dawna. Kiedyś musiał zasłużyć na choć odrobinę, choć okruszek – zamiast tego dostał cały fragment, nie pokaleczony, ale dziwnie w całości.
       Dlaczego zatem jego babcia tak bardzo nie lubiła Jonghyuna? Nigdy o nikim nie mówiła z taką niechęcią jak o nim, nikogo nie omijała, ignorowała, tak jak jego. Próbował się tego niejednokrotnie dowiedzieć, ale była niechętna jakimkolwiek zwierzeniom. Zamiast tego słyszał jak pewnej nocy cicho modli się w swoim pokoju. Teraz chciał zapomnieć o tych słowach, które zmroziły jego serce na kilka długich sekund. Dlaczego zanosiła tak żarliwie prośby do Boga, błagając Go, by wypędził diabła z jego serca, by uchronił go od szatana, by nie pozwolił skalać jego niewinnego ciała największym grzechem? Nie rozumiał tego, nie rozumiał do dziś, lecz bywały momenty, gdy przypominał sobie wzrok babci spoczywający na Jonghyunie. Nie potrzebował długo myśleć, odpowiedź była tuż na wyciągnięcie ręki, lecz teraz upychał ją gdzieś na dnie umysłu, tak jak wiele innych wspomnień, niepotrzebnych w jego idyllicznym świecie, gdzie był tylko on i Jonghyun.
Dlaczego jednak… Dlaczego błagając Boga o litość przed szatanem… Dlaczego użyła imienia Jonghyuna?
       Teraz to jednak nie babcia zaprzątała jego głowę, chociaż niewątpliwie jej pełna napięcia osobowość była gdzieś niedaleko, zapewne sprawując nad nim opiekę, jak zawsze od kiedy tylko przyszedł na świat. Zawsze była obok i nie opuszczała stanowiska, choć bywało ono zbyt daleko, by poznać, że smak w jego ustach jest przesycony miedzią, że  jego oczy zaznały zbyt wielu łez, a to ciało, zawsze idealne, zbyt często pomalowane było sinymi śladami, odpychającymi w swej naruszającej doskonałość brzydocie.
Teraz najważniejsza była mama. Ta, której zmysły mąciła choroba, ta, która gubiła się w domysłach, ginęła w dziecięcym umyśle, łkała po kątach, a czasami śmiała się do rozpuku. Niekiedy grała surową matkę, której  narzekania burzyły jego idealny świat pod bańką, ale czasami zapominała też, że istnieje. Teraz nie był jednak pewien na który jej  nastrój trafił, bo wydawała się przed nim uciekać, ilekroć zbliżał się do pokoju. Tuptała bosymi nogami o drewnianą podłogę, trzaskała drzwiami,  a potem śmiała się cichutko i dźwięcznie jak dzwoneczek.  Wiedział, że dzisiaj nie była stateczną matką, jednak nie był pewien, czy spodziewać się, że może zrobić głupstwo, którego będzie się wstydził przed Jonghyunem. Chciałby ukryć nie do końca idealny świat przed swoim przyjacielem, chociaż powodu tego nie potrafił dokładnie określić. Może chodziło o zwykłe poczucie wstydu, a może chciał grać przed nim, że chociaż raz jego życie jest dobre, chociaż tu. Skoro nie mogło mu się dobrze wieść pomiędzy ludźmi, potworami bez twarzy, chciałby chociaż utrzymać tą iluzję idylli domowej, jaką przed nim roztaczał.  Tymczasem nawet nie wiedział, czy nie nastanie moment, gdy zjawy same nie wyjdą z szafy, dotąd ukryte przed ludzkim wzrokiem.


       Jonghyun dziwnie cierpliwie znosił rozproszenie swojego kompana, w milczeniu wpatrując się w swoją siostrzenicę i jej koleżankę, bawiące się w kącie ogrodu. Słuchał brzmienia ich śmiechu, samemu błądząc gdzieś myślami w nieistniejących przestrzeniach. Kibum co chwila rzucał mu spojrzenie, chociaż siedział na tyle blisko, że nie mógł tego nie zauważyć. Właściwie, gdyby tylko chciał, wystarczyłoby się odwrócić, by policzyć wszystkie cienie rzęs na kibumowych policzkach okrytych delikatnym rumieńcem i lekko brązowymi piegami. W zależności od przechylenia jego głowy, owe cienie ruszały w powolną wędrówkę po jasnej skórze, zwędzając zakamarki ciała ukryte przed każdym nieuważnym wzrokiem. Przeplatały się ciemnymi pasmami z promieniami słońca pieszczącym powieki, policzki i pełne usta, kuszące w swej nieskalanej niewinności, stworzonymi, by wyginać się w uśmiechu, tak przecież rzadkim. Kibum był idealny, bardziej urodziwy, niż to wydało się być możliwe. Jonghyun podziwiał jego piękno, ale jedynie w skrytości ducha, swoją coraz większą fascynację chowając w zakamarkach umysłu. Traktował myśli o wyglądzie chłopca jako niegodne i nieczyste, mimo że przecież nie robił nic złego, jedynie pozwalał sobie na chwilę należytej kompletacji nad boskim stworzeniem zbliżonym ideałowi, zahaczającym o granicę między nierealnością, a zwykłą, nawet nudną rzeczywistością. Nigdy nie nazwałby go jednak nudnym, szarym, zwyczajnym – wydawał się być zupełnie inny niż wszyscy, którzy zamieszkiwali ten świat, wyjątkowy w swej poranionej przed odłamki goryczy i łez, powłoce, skryty za cieniami własnej duszy. Uwielbiał go takiego jakim był. Wtedy gdy się uśmiechał był piękny, wręcz zachwycający. Jakby niebo zapomniało o własnych łzach, zamiast tego przyodziało się w sznury białych pereł, lśniących pośród chmur.
       Jednakże jego twarz, gdy cierpiał wydawała się być jeszcze piękniejsza niż kiedykolwiek. Chociaż łzy moczyły policzki, a twarz przecinały długie zmarszczki bólu, to jego oczy pozostawały w rzeczywistości bez skazy. Wypełnione śladami klęski, nawet rozczarowania, trudu zrobienia kroku przed siebie, a jednak piękne. Nie znał widoku wspanialszego, bardziej fascynującego niż oczy Kibuma, gdy płakał. I chociaż przytulał go wtedy, ocierając łzy, wcale nie chciał, by przestały płynąć, skazując go na niemożliwość ujrzenia ciemnych otchłani oprawionych w srebrną poświatę. Oczami wyobraźni wyobrażał sobie kryształowe krople spływające po policzkach, samego siebie ganiąc za niewłaściwe myśli. Jakimże przyjacielem byłby, czerpiąc przyjemność z cierpienia jego niesamowitej gwiazdy, zagubionej we wszechświecie.
Chyba jedynie chorym, lecz na pewno nie dobrym. Nie takim, który chce poświęcić wszystko dla przyjaźni. Nie takim, którego można by kochać.
Nijakim.

       Kibum gdzieś pod skórą czuł, że mama jest w pobliżu, dlatego też coraz bardziej niecierpliwie wyczekiwał nieuniknionego, szukając w twarzy Jonghyuna śladu swojej klęski. On jeszcze nie wiedział czego się dowie i ta nieświadomość jego możliwej reakcji paliła najbardziej. Być może po prostu wstanie i zniknie, jakby nigdy go tu nie było, a jedynym znakiem, równie dobrze mogącym być wytworem dziedzicznej psychozy, byłby ból ogarniający wszystkie zmysły i nocne wspomnienia, bardziej straszne niż  ciemne mary. Nie chciał tego, ale zapewne nie miałby wpływu na bieg wydarzeń, nigdy nie miał. Co się miało stać, musiało, powtarzał ponuro w swoim umyśle, wierząc w przeznaczenie, nigdy nie ufając czemuś takiemu jak przypadek. Był tylko wymysłem ludzi głupich, udających, że mogą kierować swoim życiem, jak pan za sterem.
       Zajęty swoim własnym strachem nie usłyszał jak w kuchni rozbija się szkło, powiadomiło go o tym dopiero nagłe zerwanie się na równe nogi Jonghyuna. Spojrzał na niego nierozumiejąco, ale wszystko było już jasne, gdy dobiegł go śpiew matki. Wzywała go, wplatając jego imię w słowa piosenki, śpiewanej czystym głosem, jedynie czasami załamując się, jakby w bólu. Nie czekając na wiele pobiegł do niej, świadom podążającego za nim chłopaka. Chciał go zatrzymać, kazać mu zostać w ogrodzie, nie zbliżać się do kuchni. Być jak najdalej, gdy on znów będzie musiał zmierzyć się z potworami teraźniejszości. Nie zamierzały one przejść do przeszłości, dać się zakopać gdzieś daleko, jak ciało ukryte przed świadkami z tyłu ogrodu. Tak nie było, zwłoki pozostawały na widoku, nie pozwalając na swoje usunięcie. Tkwiły przed światem w  swej powoli rozkładającej się materii.
       Gdy ukląkł obok swojej matki na zaznaczonej szklanymi okruchami podłodze, starając się nie zwracać uwagi na krople krwi, Jonghyun jedynie jęknął. Może z trwogi, może z  jakiegoś innego powodu. Teraz jednak najważniejsza nadal pozostawała mama, o skutkach jej wybryku mógł myśleć później, z dala od  jej rozbieganych oczu.
Gdy na nią patrzył widział wciąż niezwykle urodziwą kobietę.
Najpiękniejsze były czarne włosy, lśniące, spływające falami na plecy, od dawna nie skracane. Mimo to były niezwykłe, piękniejsze niż u jakiejkolwiek innej kobiety, jaką znał.  
Najpiękniejsze  były usta, ładnie wykrojone, takie same jak jego własne. Wcześnie rano mama zrywała się z łóżka tylko po to, by pomalować je szkarłatną szminką. Siadywała przed lustrem i mamrocząc coś do siebie pod nosem, śmiejąc się radośnie, idealnie obtaczała kolorem usta, powoli, bez pośpiechu, jedynie ich trójka – ona, lustro i szminka.
Najpiękniejsze było jej ciało, giętkie i wysportowane, jakby tańczyła w balecie, tak wspaniale się poruszała. Jakby pływała nad powierzchnią ziemi, choćby stopą nie dotykając podłoża.
Najpiękniejsze były oczy. Brązowe, okolone długimi rzęsami, kocie. Lśniły podczas śmiechu, płaczu, widział w nich bezmiar miłości, jaką obdarzała jego, jego ojca, babcię, cały świat.
Była piękna.

Była szalona.
Najgorsze były oczy. Pałały rządzą mordu, gdy stawała nad swoim synem, a jego wyniki w nauce nie były dostatecznie dobre. Chwytała go wtedy za włosy, targając go za nie, wyrażając swoje niezadowolenie.
W oczach potrafiły pojawić się emocje. Problem polegał na tym, że bardzo trudno było je właściwie odczytać, jakby kamuflowała to wszystko, mieszając swoje odczucie ze sobą, tak by stanowiły jedynie niewyraźne zarysy słów, gestów, krzyków. W oczach pojawiała się nienawiść, jaką obdarzała jego, jego ojca, babcię, cały świat.
Najgorsze było jej ciało, giętkie i wysportowane, naznaczone bliznami, które sama sobie robiła, wymachując ostrzem, dotykając ognia, śmiejąc się z widoku długiej liny. Zdawało się nie należeć do osoby, która dnie spędzała w domu, kładąc się bokiem na sofie, krnąbrnie mówiąc, że nie ma ochoty nikogo widzieć. Spoglądała wtedy spod włosów na ludzi, uśmiechając się dziko.
Najgorsze były  usta, ładnie wykrojone, takie same jak jego własne. Wykrzywiały się w paskudnym grymasie lub rozciągały w szalonym uśmiechu. Malowane wcześnie rano szkarłatną szminką. Czasami jednak to  nie wargi zostawały pomalowane, a ściany nosiły ślady bluźnierczych gróźb, wymalowanych na czerwono, jak tuszem
Najgorsze były włosy, czarne, lśniące, spływające falami na plecy, od dawna nie skracane. Nie pozwalała na to i uciekała przed  nożyczkami jak dziecko, mały, niewiele rozumiejący osobnik, zanoszący się szlochem. Potrafiła wyprowadzić ich daleko, chroniąc dostępu do włosów.
       Nawet oni mieli prawo skrywać swojego trupa za ciężką furtką do ogródka, nikomu nie wspominając o jego niewłaściwym kształcie.

       – Mamo? – zapytał ostrożnie, wyciągając ku niej rękę.
       – Kibummie – wymruczała w odpowiedzi. – Co tu robisz?
       – Wołałaś mnie, mamo.
       – Tak? To całkiem możliwe – odparła i wesoło zaśmiała. Oparła się o nogę stołu i uniosła wzrok, by ujrzeć stojącego w drzwiach Jonghyuna. Także Kibum pobiegł za nią wzrokiem, a zimy dreszcz przeszedł mu po plecach. Bał się jej reakcji, bo wiedział, że mógł się spodziewać wszystkiego, bez żadnych granic – absolutne, niczym nieskrępowane wszystko.
       – Kibummie, przyprowadziłeś kolegę? To dla mnie? – Z zaciekawieniem przechyliła głowę jak mały szczeniaczek, a jej usta wygięły się w podkówkę. Zerwała się na równe nogi i podeszła do chłopaka, trochę jak pantera do ofiary. Ciemne oczy błyszczały, a wargi jakby rozchylały się lekko, ukazując zęby. Wszystko upodobniało ją do dzikiego zwierzęcia, przyczajonego i pragnącego nieść  śmierć. – Bardzo przystojny ten twój kolega – dodała jeszcze. Zbliżyła się bardziej, trzepocząc rzęsami. Wyginała się śmiało, jak kotka przed Kimem, dłonią sunąc po jego piersi. Wiedział co czuła, sam niejednokrotnie pozwalał sobie na grzeszną podróż wzdłuż umięśnionego brzucha przyjaciela. To jednak była jego matka, młoda, lecz wciąż o wiele starsza niż siedemnastoletni Kim Jonghyun.
Przez cały cza się śmiała, chyląc ku młodszemu.
       – Proszę pana, jest pan niezwykle przystojny – zaświergotała. Uniosła się na placach, by górować nad niskim chłopakiem i patrzeć mu prosto w oczy. – Jest też pan bardzo silny, proszę pana. Ach, gdyby mógł pan wykorzystać tą siłę na mnie, proszę pana. – Kibum parzył na nią z  dołu w przerażeniu, lecz ona, niczym nieskrępowana dalej muskała  mięśnie Jonghyuna, oplatając dłoń wokół jego bicepsów. Zagryzała przy tym wargi, chcąc przekazać niemy komunikat nieznajomemu.
       – Ja, proszę panią… – zaczął ten, jednak ona mu przerwała, kładąc palec na ustach. Był umazany jej własną krwią.
Pokręciła głową, uśmiechając się coraz szerzej, odsłaniając różowe dziąsła. Gdy oczy Jonghyuna stawały się coraz bardziej rozszerzone z przerażenie, ona cofnęła się, okręciła wokół własnej osi i krzycząc „niech mnie pan złapie, proszę pana” wybiegła z kuchni. Zdrętwiały Kibum szybko się podniósł i nie bacząc na to, że odłamki szkła kaleczą jego nagie stopy, pobiegł za nią.
       – Mamo – jęknął błagalnie, widząc jak ta odwiązuje w  biegu sznurki w gorsecie sukienki. Nie wiedział co robić, jak zawsze, skamieniały z trwogi. Może był złym synem, lecz nie potrafił stawić czoła szaleństwu, był na to zbyt młody, niewinny, może nieco za głupi.
Babcia wybiegła ze swojego pokoju i rzucając mu trudne do odgadnięcia spojrzenie, wepchnęła jego matkę za drzwi innego pomieszczenia. Słyszał jej głośne okrzyki protestu, jednak potwór zdawał się być ujarzmiony. Zamknięty w klatce, trup został zasłonięty płachtą, jednak nadal za lekką, by mogła utrzymać się wystarczająco długo na srogim wietrze.
       Zrobił krok, lecz szkło wbiło się jeszcze głębiej w jego skórę. Opadł bezwładnie na podłogę jak szmaciana laka, zwijając się w kłębek. To był już koniec, Jonghyun poznał smak szaleństwa jego matki, teraz już mógł wyjść, zniknąć, odczarować zaczarowany do tej pory świat. Zdjąć urok, zastępując go klątwą.
On jednak usiadł obok niego, oplatając ramionami.
Może został tylko z jednego powodu.

Kibum płakał, a jego twarz wykrzywiało cierpienie.
Najpiękniejszy.


*

       Dawno nie widziałem się z Miku. Gdy wyszedłem ze szpitala zapomniałem, że powinienem w ogóle utrzymywać pozory stabilności swojego życia. Byłem zbyt zajęty swoimi lękami i powrotem Jonghyuna, by jeszcze zaprzątać sobie nią głowę. Wystarczyło mi, że miałem przy sobie przyjaciela, na co potrzebni mi byli inni ludzie, nawet jeśli to była ona? Wykazała swą wyrozumiałość,  była kimś  bliskim, również nazwała mnie przyjacielem, ale czy to do czegoś prowadziło? Równie dobrze mogłoby tego nie być, przyzwyczaiłem się do samotności. Przezwyciężyć ją mógł jeden tylko człowiek, jeden super-bohater, jeden Jonghyun. Nikt więcej. Dlaczego miałbym chcieć czegoś innego, gdy on był obok?
       Zmuszony zostałem do konfrontacji tydzień przed Bożym Narodzeniem, gdy opatulony po sam nos szalikiem przemierzałem park. Ten sam park, w którym chłonąłem opuszczenie i brud ludzkich serce. Mimo to nie zmieniłem drogi, którą przemierzałem miasto, gdy nie podjeżdżałem pod liceum drogim  samochodem, jak przystało na syna poważanego biznesmena. Syna poważanego biznesmena i wariatki.
Lubiłem to miejsce, tu uczyłem przecież Jonghyuna rozmów z ciszą, tutaj dowiadywałem się o nim najważniejszych rzeczy, jak mógłbym porzucić własną oazę spokoju i tej odrobiny miłości, jakiej mogłem doświadczyć, jaką pozwolono mi mieć? Kochałem przyrodę i kochałem Jonghyuna, połączenie tej dwójki było jedynym sposobem, by tak po prostu żyć. Łatwiej, można by powiedzieć, ale tak naprawdę tu nic nie było proste, a już na pewno nie życie. Było jedną wielką zawiłą niespodzianką, która kazała mi wybierać zbyt wcześnie, gdy jeszcze nie byłem gotowy na powiedzenie czegoś więcej niż „nie wiem”. Niezdecydowany, młody, zbyt naiwny Kibum, wierzący, że kiedyś może być dobrze.  To pragnienie chowałem na dnie swojej duszy, nawet przed samym sobą nie przyznając się, że ono istniało. Czyż nie byłem pesymistą, radość czerpiącym jedynie z natury? Nie mogłem wierzyć w szczęśliwe zakończenie, nie byłem w żadnej bajce i nie byłem królewną, którą uratowałby książę, uciekając z nią i planując z nią życie do samego końca – życie długo i  szczęśliwie. Mógłbym nawet o tym marzyć, ale nie wydawało mi się, by istniała w tym chociaż kropla realności. Może Jonghyun był królewiczem, ale na pewno nie miał zamiaru zapuszczać się w dalekie rejony zamku, w którym ukryte było serce Kim Kibuma.
Nie wierzyłem w to i bałem się uwierzyć, by okruch nadziei nie zagościł w moim życiu, raniąc mnie ponownie, wyrywając mi serce już na stałe, depcząc je całkowicie. Bo przecież tylko do tego się nadawało, do zdeptania, bo przypalone gorzkimi uczuciami, było jak polane żrącym kwasem, który spala wszystko na swojej drodze.
       Miku sama mnie znalazła. A może znalazła, to niewłaściwie określenie, gdy szedłem przed siebie, myślami błądząc daleko, dalej niż wierzchołki  najwyższych drzew w parku, może nawet dosięgałem samych gwiazd. Mojego domu, jak mawiał Jonghyun, a ja spuszczałem wtedy skromnie oczy, sam nie wiedząc czym jest porównanie do skrawka nieba. Może miało być kpiną, chociaż po kimś tak  idealnym jak Jonghyun nie spodziewałbym się czegokolwiek, co mogłoby skrzywdzić innego człowieka, to po prostu zdawało się być niemożliwe. Znałem go trochę. Może właściwie niemal wcale, ale czyż bohater nie jest krystaliczny, zawsze odpowiedzialny, najlepszy, gotowy do pomocy? Co prawda mnie zabrakło tej pomocy, gdy najbardziej jej potrzebowałem, ale może to był przypadek, chwilowe zejście z posterunku? Nie winiłem go.
       Dziewczyna zdążyła zmienić swój kolor włosów. A może wcale nie? Nie pamiętałem już jak wyglądała, gdy ostatnio ją widziałem, może miała blond włosy, może czarne, a może pomalowała je wszystkimi kolorami tęczy, to nie było ważne. Teraz jednak, gdy patrzyła na mnie spod  lekko brązowej grzywki, coś kazało mi wierzyć, że wciąż podążyła za moimi pragnieniami połączenia jej słodkiej osobowości z kolorami. Kolory był magiczne i tylko one miały w sobie coś, co pozwalało na ukazanie niektórych emocji. Oprócz nich wierzyłem jedynie nutom i  naturze, bo to nie mogło kłamać, pośród pięciolinii nie sposób ukryć było kłamstwa i ułudy, bo piękna melodia od razu zmieniała swój bieg i brzmiała zbyt fałszywa, by móc jej wierzyć. Słodki dźwięk brnął w krzykliwe barwy, palce plątały się na powierzchni czarno-białego świata fortepianu, a wszelkie duchy opuszały swe miejsca w ciemnych kątach, by targać duszę, odkrytą przez kłamstwa. Wierzyłem muzyce. Wierzyłem naturze, czasem nieco zdradliwej, rządzącej się swoimi własnymi prawami, zaskakującej, tajemniczej, ale pięknej. Czy natura mogła kłamać? Czy liczące wiele lat drzewa mogły czuć nienawiść, gdy rzucały orzeźwiający cień; czy spękana przez słońce ziemię lub kolorowe kielichy kwiatów szeptały miłe słówka tylko po to, by omamić?
Kolory ukazywały duszę, razem z wszystkimi jej lękami i przewinieniami, które ludzi skłonni szeptać byli jedynie w ciemności, przy nikłym świetle księżyca przesączającego się przez mury budujące kryptę słabości. Niektórzy byli silni, inni rodzili się po to, by stanowić ich ofiary, a natura jedynie czasami dawała ułudę nadziei, że zamiana będzie kiedykolwiek możliwa. Może sama cieszyła się z tego bardziej, niż dziecko niesamowicie rozbawione zabawką. Obserwowała wszystko, niby biernie, a tak naprawdę sterując wszystkim od początku. Sam nie wiedziałem, czy chciałem wierzyć w jej siłę, czy może pogrzebać te myśli tuż obok licznych bólów przeszłości. Zwłoki wiary obok zwłok chorej matki, obok niezdrowej miłości, nieakceptowanej przez środowisko, tuż obok szkolnych prześladowców.
Kolory zabarwione były szczerością, ale najważniejsze było umieć na nie patrzeć, nie pochłaniać jedynie pierwszego wrażenia, pierwszej warstwy, a wnikać głębiej. Czyż pod warstwą kolorowej farby nie mogą się chować plamy krwi o  upiornym odcieniu szkarłatu, powoli przemieniającego się w odpychający brąz?
Kolorami wypełniona była dusza, u każdego inna; mogła nosić znamiona niewinności, lub ciężkiej zbrodni,  ukrywać piękne wnętrze lub całkiem przeżarte przez robaki, nienadające się już do niczego, zepsute, zniszczone, martwe.
Tak ja ta moja.

Gdybym miał pomalować świat kolorami mojej duszy, na ziemi zapanowałby mrok.

       – Kibum – tylko tyle od niej usłyszałem. Gdzie to zwyczajowe „oppa”, które zawsze do mnie kierowała, chociaż byłem młodszy? Czyżby nasz związek, mający być przyjaźnią, gdzieś zniknął, a razem z nim znów opadłem do rangi zwykłego chłopaka, jedynie kolegi? Gdy byliśmy ze sobą, wiele osób mnie zauważało, bo to była sama Miku Nasai, ktoś niezwykle ważny w kraju. Ona mogła mieć każdego, mogła obracać się w towarzystwie, które odpowiadałoby jej statusowi, a tymczasem wybrała pokrzywdzonego chłopca, chowającego sekrety za ciężkimi drzwiami. Widziała we mnie odwagę, tymczasem ja sam jej nie dostrzegałem. Czy ona potrafiła zajrzeć głębiej niż sądziłem, czy po prostu rzucała zwykłe przypuszczenia? A może widziała kogoś innego niż tą osobą, którą był Kim Kibum? Kogoś innego, oryginalnego, gotowego przeć pod prąd. To nie byłem ja. Ten Kibum chował się w cieniu, siły szukając w osobie Jonghyuna. Tylko gdy on przy mnie był potrafiłem pokazać się światu.
Więc co widziała Miku? Kogo we mnie dostrzegała, że byłem zupełnie inny w jej oczach? Gdzie podział się ten Kibum? Kim był TEN Kim Kibum?
       – Cześć, noona – odmruczałem, wzrok wbijając w niebo. Zasnute gęstą warstwą ciemnych chmur mówiło, że święta są blisko. Czas tylko dla rodziny. Czas, który spędzę samotnie, bo czy miałem jakąkolwiek rodzinę?
       – Nie odzywałeś się do mnie. Dlaczego?
       – Och, nie miałem czasu.
Zacisnęła zęby, widocznie bardziej zła na mnie niż skonsternowana. Dlaczego wszyscy ci, którzy nazywają się moimi przyjaciółmi są na mnie ciągle źli? Przecież nie robię im nic złego, po prostu żyję. Albo próbuję żyć, lecz oni jakby w ogóle nie doceniają moich starań. Co według nich powinienem robić, by przestali na mnie krzyczeć i mrużyć oczy w niezadowoleniu? Może miałem tamtego dnia, gdy usłyszałem ponownie Jego głos, zrobić krok do przodu? Zawsze o tym marzyłem, a jednak byłem zbytnim tchórzem, by go uczynić. Nigdy nie byłem pewien, odwaga czy tchórzostwo. Czym było samobójstwo, oprócz bycia bramą do lepszego świata, gdzie w końcu można było wyrwać się z tego całego bolesnego szlamu w jakim musiałem się topić bez przerwy, nigdzie nie widząc ani dna, ani brzegu. Według mnie było szansą, ale ludzie utrzymywali, że to akt głupoty, nieumiejętnością poradzenia sobie z problemami, które przecież mają wszyscy. Skoro inni sobie z nimi radzili, dlaczego Kim Kibum miałby być  inny? Dlaczego Kim Kibum twierdził, że nie potrafi, skoro inni potrafili? Czemu marzył o śmierci, czemu pocieszenia szukał w źle obranym według społeczeństwa, kroku?
       – Nie kontaktujesz się też z Minho – stwierdziła, porzucając swoje niezadowolenie moim zachowaniem związane z nią, by przerzucić je na niezadowolenie moim zachowaniem związane z kimkolwiek innym. Czemu oni nie mogli po prostu zrozumieć? Czy tak trudno było pojąć, że jedyne czego chciałem, już dostałem?
       – Widzimy się czasem.
       – Kibum! – wykrzyknęła. Nie wiem o co jej chodzi.
       – Co takiego, noona? – spytałem obojętnie, patrząc w górę, na śnieg, który znów zaczął sypać.
       – Co się z tobą dzieje? W ogóle nie utrzymujesz z nami kontaktu. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi, nie możesz nas tak po prostu ignorować.
Opuściłem głowę, by spojrzeć w jej wypełnione  zdenerwowaniem oczy. Były naprawdę ładne, w ciemnym kolorze, niemal czarnym. Do tej pory nawet nie zwróciłem na to uwagi, dotychczas skupiony na niechęci dotykania jej dłoni, podczas ciągłej walki, wcielaniu się w czyjąś postać, tak mi obcą. Tymczasem Miku okazała się być ładną dziewczyną. Dlaczego nie pamiętałem o tym przez cały czas, przecież z jakiegoś powodu wszyscy chłopcy się nią interesowali, nawet ja zwróciłem na nią uwagę. Miała być bezpiecznym wyborem, tymczasem okazało się, że byliśmy razem. Nigdy chyba nie zrozumiem abstrakcji jej myślenia, zbyt dla mnie skomplikowanego.
       – Być może… – zacząłem powoli, ale coś nie pozwoliło mi dokończyć. Poznałbym ten dotyk nawet na końcu świata, dlatego od razu się odwróciłem i złapałem za dłoń mojego przyjaciela. I on wykrzywił usta, widziałem w tym duże pokłady czułości, oczekiwanej przez cały czas. Potarmosił czubek mojej czapki, nadal nie spuszczając ze mnie wzroku. Odpowiadało mi to, chciałem, by przez cały czas skupiał go na mnie, chciałem być w centrum jego uwagi, centrum wszechświata, tak jak on dla mnie nim był. Czy mogłem to uzyskać? Jak tego miałem dokonać?
       – Kibum. – Twardy ton głosu Miku przypomniał mi Minho, gdy byliśmy  w tej samej sytuacji. I on pytał o mój stan, i on nazywał się moim przyjacielem, i jemu przyszło poznać Jonghyuna. Czy tak samo miała przebiec reszta naszego spotkania z moją byłą dziewczyną? Taką samą szopkę mieliśmy odstawiać, jakby nie mogła zwyczajnie się odwrócić i rozpłynąć  w powietrzu, jakby nigdy jej tu nie było?
       – Hyung, poznaj proszę Miku Nasai. Na pewno wiesz kto to – mówiąc to, uważnie obserwowałem jego twarz. Zmarszczył lekko brwi, jednocześnie uśmiechając się do niej. Było dobrze. – Miku, to Kim Jonghyun, mój przyjaciel.
Wyglądało to tak samo. Dziwne poczucie zdradzenie, półotwarcie ust, jakby chciała coś rzec, a potem opadnięcie jej ramion. Przez chwilę nie wyglądała tak pięknie jak zawsze, była jedynie zwykłą dziewczyną, taką samą jak wszystkie inne.
       – Witam, Miku. Jesteśmy, zdaje się, z jednego roku, czyż nie? – Jonghyun uśmiechnął się szeroko, chwytając za koniuszki jej zaczerwienionych z zimna dłoni. Dlaczego nie nosiła rękawiczek w ziemie, gdy mrozy potrafiły być naprawdę dokuczliwe? – Miło mi cię poznać osobiście. Jak poznaliście się Bummem?
       – Jestem jego byłą dziewczyną. Rozstaliśmy się niedawno, woleliśmy się przyjaźnić.
Ledwo powstrzymałem się od rzucenia jej do gardła, gdy wypowiadała te słowa. Jonghyun mógł je źle zrozumieć, pomyśleć, że to ona jest mi bliższa od niego, a przecież wcale tak nie było. Nigdy nie była ważna, jedynie możliwe koło ratunkowe, które zamiast biernie dryfować, niespodziewane do mnie przypłynęło. Nic więcej, tylko jak mogłem mu to natychmiast przekazać?
       – Ach tak… Ciekawe. Kibum nie wspominał, że miał dziewczynę.
       – Jak mnie nie wspominał o twoim  istnieniu. – Nie wiem, może mi się tylko wydawało, ale jej twarz przyobleczona była w coś, czego nie potrafiłem do końca rozszyfrować. Jedno wiedziałem na pewno, mimo tej niezrozumiałości – nie miało to w sobie nic miłego, jakby planowała złe rzeczy, które nie powinny mieć miejsca. Nigdy czegoś takiego u niej nie wdziałem. Dlaczego mrużyła teraz oczy, zaciskała usta, nawet włosy powiewające na wietrze były tym przesiąknięte. Co to było? Jak to nazwać?
       – A może wspominał – stwierdziła, a ja zrozumiałem. Wyrachowanie w jej gestach, wściekłość w jej słowach, czy była głupia, że planowała coś takiego? – Przecież mówił mi kiedyś o zmarłym przyjacielu, który nazywał go „Bummem”?  Nieprawdaż, oppa?
Serce mi stanęło, jakbym wcale nie spodziewał się zdrady z jej strony. Chociaż wszystko na to wskazywało, nawet pęknięcia na chodniku, wyglądające jak starannie kiedyś budowana maska, nagle rozbita; a ja oblany zimnym potem przeniosłem wzrok na Jonghyuna. Tęczówki, dotąd w niezbyt ciemnym kolorze nagle ściemniały, ale twarz nie wykazywała żadnych emocji. Jak zareagował na to kłamstwo, czy mógł mnie jakoś za nie ukarać? Gubiłem się nawet w domysłach, a przecież bywały momenty, gdy go znałem. Może tylko tak myślałem, a może jednak nie ukrywał przede mną wszystkiego.
       – Jak widzisz żyję – odparł sucho. – A na nas najwyraźniej pora. Bummie, pożegnaj się z przyjaciółką.
       Nie zwróciłem na nią nawet wzroku. Była zdrajcą, ale w sumie nawet nie o to chodziło. Nie miałem czasu na złość na nią, gdy musiałem zmierzyć się z tą jego. Była o wiele ważniejsza.  Dlatego od razu za nim podążyłem, wpatrzony w jego plecy, bo gdzie indziej. Przez płaszcz  nie byłem w stanie nawet wyczuć, czy jego mięśnie są napięte i jak się teraz czuje. Nic nie wiedziałem, tak jak zawsze, gdy w grę wchodził właśnie on.  Nigdy nie okazujący zbędnych emocji, chociaż czasami opuszczał maskę, pozwalając zobaczyć mi jego wrażliwość. To właśnie  widziałem kiedyś w parku, to samo widziałem, gdy opowiadał mi o śpiewie.
Dlaczego jeszcze nie słyszałem jak śpiewa? Byłem niegodzien poznania jego barwy, każdego drgnięcia, oddechu między dźwiękami, wysokiej nuty lub tej bardzo niskiej, załamania, samego dźwięku, pojedynczego słowa? Co miałem jeszcze zrobić, by go zadowolić? Miałem wrażenie, że balansuję na samej granicy tolerancji.
       Staliśmy w jakiejś pustej alejce, on, niby niski, ale nade mną górujący, wciąż odwrócony do mnie plecami, ja za nim, niespokojnie zaciskający dłonie w pięści. Nawet przez grube rękawiczki czułem ból wbijania paznokci, ale to chyba dobrze. To trzymało mnie na ziemi, wystarczająco twardo, żebym się na nim skupił. Słyszałem jego oddech, ale nic poza tym, jakby natura zamilkła na czas mego niepokoju, pozwalając, by prawdziwa burza szalała wewnątrz mnie.
       – Dlaczego to zrobiłeś? – zapytał, w końcu się odwracając. Nadal nie dostrzegałem chociażby cienia emocji w jego oczach. – Kłamałeś. Wiesz, że nie lubię kłamstwa.
Wiedziałem. To śmieszne, że znałem zasady, którymi on się kierował i musiałem ich przestrzegać, podczas gdy nadal nie znałem jego marzeń.
       – Przepraszam, hyung – spuściłem głowę. Czułem poczucie winy, ale nie wyobrażałem sobie inaczej poprowadzić całą tę sytuację. Jego wtedy przy mnie nie było, za to była Miku, nie potrafiąca zrozumieć, że zdrobnienie mojego imienia należy do kogoś innego. Zadawałaby zbyt wiele niewygodnych pytań, nie chciałem tego, bo przecież nawet nie miałem co odpowiedzieć. W mojej głowie istniało zbyt wiele pytań bez odpowiedzi, ja już nawet jej nie oczekiwałem.
Kochałem Jonghyuna, nie pozwoliłbym, by Miku źle rozumiała jego zachowanie, jego nagłe zniknięcie. Właściwie byłem pewny, że go nie polubi, chociaż nie rozumiałem jak mogła to zrobić. To był najwspanialszy człowiek na świecie, jedyny, którego mogłem nazwać ideałem, Nie było w nim nic, co nie powinno być, wszystko na swoim miejscu. To nie on był zły, to ludzie go nie rozumieli.
       – Dlaczego?
       – Nie było cię długo i… nie odzywałeś się. Nie byłem pewien, czy wrócisz.
       – Przecież ci obiecałem, że wrócę.
       – Wiem, hyung. Przepraszam cię. Naprawdę cię przepraszam. Błagam, hyung, nie bądź na mnie zły. – Nienawidziłem się za te łzy, które pojawiły się w moich  oczach, nie powinienem się tak do niego przyzwyczajać. Ludzie są i ich nie ma, przychodzą i odchodzą. To było całkiem naturalne.
       Zrobił krok do przodu. Stał teraz blisko mnie, a ja dostrzegałem jedynie czubki jego zimowych butów, nadal bojąc się spojrzeć w jego oczy. Były zbyt wysoko, a ja nie chciałem zobaczyć tam chłodu, niezadowolenia, a byłem pewien, że jedynie to się tam znajduje. Jak mogłaby tam być zwyczajowa czułość, gdy zachowałem się w tak podły sposób? Skrzywdziłem go, czy może mam nazwać to inaczej, zrobiłem coś nieodpowiedniego, na pewno będzie zły. Nie przeżyłbym, gdyby znów się ode mnie odsunął. Byłem zupełnie na uwięzi jego osobowości, przykuty do niego. Nie umiałem zrobić samodzielnego kroku.
       – Bummie  – westchnął. Zimne place chwyciły mnie za podbródek i zmuszony byłem podnieść głowę. Niechętnie. I zimno. Czy i on nie nosił rękawiczek, chociaż był już grudzień? Mógł wziąć moje, oddałbym mu je. Kojarzył mi się tylko z ciepłem.
Nie zobaczyłem jednak w jego oczach tego, czego się spodziewałem. Był spokojny, nawet lekko się uśmiechał. Czy to oznaczało, że znów wszystko było między nami w porządku?
       – A dlaczego nie powiedziałeś mi, ze miałeś dziewczynę? – zapytał. Miałem wrażenie, że jest jeszcze bliżej, czułem jego ciało tuż przy moim. Wydawało mi się, jakby chciał mnie przytulić, ale nie byłem pewien. Nigdy niczego nie byłem pewien.
       – Nie sądziłem… że muszę.
       – Ach tak… Co z nią robiłeś?
       – Co? O czym tym mówisz, hyung? – byłem zaskoczony, natomiast on znów wykrzywił wargi w brzydkim grymasie. Przestałem go rozumieć.
       – Dotykałeś ją?
       – Dlaczego…
       – Całowałeś ją? – przerwał mi bezceremonialnie. Zakręciło mi się w głowie, gdy złapał mnie za policzki, bliżej niż dotychczas, bliżej niż kiedykolwiek. Chciałem coś opowiedzieć, ale zupełnie nie mogłem. Rozpraszały mnie jego oczy, ciemne, wypełnione dziwnym blaskiem, jego usta, lekko rozwarte, nawet  chłód bijący od skóry twarzy.
        – Ja… – znów nie dane mi było skończyć, chociaż starałem się połączyć chaotyczne myśli w jedną, odpowiednią.
Znów nie dane mi było skończyć, ponieważ ciepłe wargi spoczęły na moich, pieszcząc je lekko. Nie spodziewałem się tego, chociaż marzyłem o tym niejednokrotnie w środku nocy, pod kołdrą, lub pod prysznicem, gdy byłem samotny. Nie wiedziałem co myśleć, co czuć, co robić, gdy zdawał się być coraz to bliżej, jeszcze bliżej, ale będąc delikatnym. Nie było w tym ciepła, ale też nie było chłodu. Ani też nie było obojętności, jakby każdy ruch nasiąknięty był tym wszystkim.
Jego usta były miękkie, moje chyba twarde, zmarznięte, popękane od przygryzania. Język, który się przesunął po wargach gorący, ale nie pragnący dostać się dalej.  Jonghyun nie robił nic więcej jak przesuwał ustami po moich, wciąż trzymając mnie mocno za policzki, całując delikatnie.
Mój pierwszy pocałunek. Właśnie z nim, człowiekiem, którego kochałem. Chciałem wyciągnąć do niego ręce, opleść go nimi…

Lecz po tym on się odsunął, odwrócił i odszedł.

*

       Park nabrał dla nich szczególnego znaczenia. Tutaj rozmawiali, spotykali się, a Jonghyun przeżywał przemianę. To była dla Kibuma prawdziwa przyjemność, gdy miał szansę obserwować, jak z roztrzepanego nastolatka rozwija się niemal dorosły młodzieniec. Chociaż wydawało się, że to nie jest wcale takie łatwe, by zakochany w dźwiękach Jonghyun nagle ucichł, tak właśnie się stało. Niejednokrotnie, gdy Kibum przychodził na miejsce spotkań, zastawał chłopaka rozciągniętego na ławce, wpatrzonego w niebo chowające się za starymi drzewami, z delikatnym uśmiechem na ustach. Wtedy, w takich chwilach, pozwalał sobie go obserwować, jak najprawdziwsze dzieło sztuki. Jonghyun pewnie nawet sam nie zdawał sobie sprawy, że jego nagłe ucichnięcie sprawiło, że stawał się coraz bardziej  intrygujący. Gdy mówił, gdy się śmiał, był niezwykły.  Tak bardzo zakręcony w tym co robił, nie dający sobie chwili wytchnienia. Grając na gitarze, potrafił jednocześnie mówić. Mówić, mówić, mówić. Idąc ulicą, robiąc zakupy, dzwoniąc do rodziców z budki telefonicznej na rogu ulicy – wyrzucał słowa z zawrotną prędkością.  Czasami bywał skwaszony i zaczynał wtedy przypominać tego dinozaura, jak go nazwał, wydawałoby się, że dawno temu. Tymczasem tak wiele czasu nie minęło od ich pierwszego spotkania, gdy przysiadł się do niego na ławce, spoglądając na niego poprzez deszcz.
Lecz wciąż pozostawał tak samo gadatliwy.
       W chwilach, gdy słuchał przyrody, stawał się zupełnie kimś innym.
Zamyślony, refleksyjny, odrobinę melancholijny, błądził myślami zbyt daleko, by na długo można byłoby go ściągnąć  na ziemię, ku przyziemnym sprawom. Czasami mijało wiele czasu, nim zorientował się, że jego towarzysz już przybył, ale Kibum nie winił go. Wiedział jak bardzo  uzależniające bywają te nieme rozmowy z przyrodą, którym i on sam chętnie się oddawał. Możliwość słuchania, co Matka Natura miała do powiedzenia w jesienne popołudnia była czymś, czego nie można było przegapić. Tak uważał młodszy, ale  i najwyraźniej też starszy Kim.
Rozmowy z przyrodą nie były jednak jedynym czasem, gdy Jonghyun milczał. Bardzo rzadko odzywał się, gdy miał do czynienia z fortepianem Kibuma.
Stał tam, gdzie zawsze. Na środku drugiego salonu w rezydencji państwa Kim, był jedynym przedmiotem tam umieszczonym. Chociaż pomieszczenie było duże, cała magia skupiała się tylko w czarnym fortepianie, lśniącym w nikłym świetle lampy. Zawsze panował tam półmrok, jakby czerń instrumentu nie mogła znieść bieli słońca,  które kryło się za ciężkimi kotarami. Cała jasność przegrywała walkę, którą rozpoczynała z lśniącymi klawiszami, biegnącymi po pięciolinii nutami, z  czarnymi krawędziami, z nimi wszystkimi.
To Kibum był władcą fortepianu, chociaż instrument czasami zdawał się żyć własnym życiem, jakby dźwięki były w nim zaklęte, a on zyskiwał jedynie możliwość ich wydobywania, ukazywaniu światu.
Gdy siadał na stołku i kładł smukłe palce na klawiszach, życie zamierało. Nic nie było godne zakłócić ciszy, która po chwili rozbrzmiewała nutami, najpierw delikatnym, dźwięczącymi przez chwilę w pustce, rozpływającymi się po pomieszczeniu. Miał wtedy minę, jakby dostrzegał te niewyraźne kształty, a one mieniły się najpiękniejszymi barwami, jakie istniały w tym skalanym grzechem świecie. Przymykał oczy, a światło lampy naftowej palącej się w kącie, sprawiało, że cienie igrały na jego twarzy. Nawet usta, idealnie wykrojone, rozchylały się delikatnie, a ciemność i jasność toczyły na ich powierzchni walkę o to, która z nich bardziej do niego należała. Nie miały one jednak szansy na rozstrzygnięcie swego nieporozumienia gdyż Kibum wówczas zamykał usta, przymykał oczy i jakby po omacku pozwalał sobie na chwile słodkiej radości, wyrywając na świat kolejne dźwięki, coraz piękniejsze, bardziej niezwykle, ulotne, czarujące. To była magia, jakby trzymał w ręce czarodziejską różdżkę, zaklinającą fortepian, dźwięki i klawisze.
       Jonghyunowi nie pozostawało  nic innego jak patrzeć na jego dłonie, na te usta, na wszystko co ich otaczało. Milczał wtedy, to nie była chwila odpowiednia na jakikolwiek dźwięk, to nie była chwila odpowiednia na cokolwiek. Tylko spokój, muzyka i miłość.
Czym była ta miłość, kto nią kogo obdarzał, czy  miała raję bytu, to już nie było ważne. Nie było ważne nic.



*

       Nie widziałem się z nim od czasu feralnego, choć długo wyczekiwanego pocałunku. Co prawda minęło ledwie kilka dni, nic strasznego, przecież wcześniej musiałem przetrwać więcej, lecz pewien niepokój pozostał. Czy Jonghyun żałował tego, co zrobił i postanowił znów oddzielić mnie od  siebie, jakbyśmy nigdy nie byli przyjaciółmi? Drugiego razu bym chyba nie przeżył, moje serce nie było wystarczająco duże, by móc  dzielić je w nieskończoność, znosić ostrza na jego powierzchni, wyrywające mi wspomnienia. Było jedynie słabym mięśniem, zmuszonym znosić niezliczone rozdarcia, jakby już jego zwykły ruch nie był wystarczający, jakby wymagano od niego więcej, niż to, do czego został stworzony. Sam od siebie wymagałem dużo, lecz nie sądziłem, że nawet los będzie robił wszystko, by to się jeszcze bardziej pogłębiło. Czym zasłużyłem na to wszystko? Czy to moja dziecięca niewinność, czy może po prostu grzeszyłem? Czy Bóg mógł mnie ukarać za przewinienia moje, lub też wcale nie należące o mnie? Czy to wszystko miało jakiś sens?
       Moi „przyjaciele” od razu zauważyli, że coś się stało. Może rzeczywiście zbyt emanowałem cierpieniem, zamiast cieszyć się, że dostałem coś, czego tak bardzo pragnąłem. Marzyłem po nocach o jego słodkich ustach całujących moje, o dłoniach badających każdą krzywiznę mojego ciała. Widziałem jak jego palce muskają moje wargi i nawilżone śliną ruszają w wędrówkę po moim ciele. Potrafiłem poczuć jego dotyk, silny ucisk  na pośladkach, władcze przyciąganie. Byłem pewny, że to właśnie byłoby zachowanie Jonghyuna. Miał w sobie coś dominującego, coś, od czego razu wiedziałem, że muszę mu ulegać,  kontrolując, czy nie wybiegam przed niego za bardzo, czy nie jest to coś niepożądanego.
Chciałem zasłużyć na jego obecność, jego przyjaźń oraz miłość.
Minho mierzył mnie zagadkowym spojrzeniem, lecz jedynie z daleka. Nie pozwalałem się mu do mnie zbliżać, a on, jedyne za co byłem mu wdzięczny, zatrzymywał również Woohyuna i Dongwoona. Nie chciałem ich obecność, nawet w tej chwili, gdy byłem sam, a Jonghyun ponownie gdzieś się zagubił. Może to wcale nie ja pochodziłem z gwiazd, a on i zapomniawszy drogi powrotnej, zawsze pozostawał zbyt daleko ode mnie na długi czas, dłuższy niż powinien. Chciałem w to wierzyć, w każde, nawet najbardziej irracjonalne wytłumaczenie, bo tylko to pozwalało mi wierzyć, że każde jego zniknięcie nie jest spowodowane moimi błędami. Gdybym był ostrożniejszy w myślach, słowach, czynach, może byłoby dobrze. Idealne. Z nim przez cały czas.
       – Kibum.
Niechętnie uniosłem wzrok. Oprócz Minho miałem jeszcze jednego samozwańczego przyjaciela, który widoczne, pomimo ostatniej sytuacji, wcale nie zamierzał odpuścić. Co z tymi ludźmi było nie tak, że walczyli jak szaleni o coś, do czego nawet nie powinni się zbliżać? Czy nie czuli wokół mnie muru, którym się otoczyłem? Istniał tylko jeden klucz, lecz nawet ja go nie posiadałem. Już dawno go zatopiłem gdzieś na dnie rzeki Han. Leżał tam, błagając, by Jonghyun go wyłowił, nikt inny. Nigdy. Czasami myślałem, że on rzeczywiście go posiada, lecz czy to było możliwe?
       – Słucham, Miku?
       – Dlaczego jesteś sam?
Wzruszyłem ramionami. – Nie wiem, gdzie jest Jonghyun – stwierdziłem tylko.
       – Może dołączysz do mnie? Chciałem pogadać z Minho. – Wskazała na stojącego niedaleko chłopaka, który najwyraźniej wiedział, że o nim mówimy, bo nie spuszczał z nas wzroku. Był uważny, jakby był  psem, gotowym zaatakować każdego, kto tylko się zbliży. Widziałem w nim też dziwne emocje, a to wcale nie zachęcało mnie, by się do niego zbliżyć. Wręcz przeciwnie, tylko kumulowało moją niechęć, a nawet nienawiść, jaką niekiedy do niego czułem. Tak jak teraz.
       – Dziękuję, Miku, ale nie – odrzekłem spokojnie; tak spokojnie, jak tylko zdołałem. Głos mi się załamywał, a ja myślami byłem przy moim ukochanym. Gdzie on  teraz jest, co robi?
       – Kibum – mruknęła, miałem wrażenie, że nieco płaczliwie. – Dlaczego nam to robisz? Nawet zaakceptowałam to, jaki okropny dla mnie ostatnio byłeś. Nie winię cię, naprawdę. To wszystko wina tego złego chłopaka!
Oddech mi zamarł, za to serce zaczęło bić tak szybko, że słyszałem w uszach szum krwi. Nie wierzyłem, ze to powiedziała. Niemożliwe.
       – O czym ty mówisz?
       – O Jonghyunie, oczywiście – warknęła. Zwyczajnie w świecie na mnie warknęła, natomiast ja się zjeżyłem, obydwoje wyglądaliśmy jak dzikie zwierzęta wypuszczone z klatki.
Jak ona śmiała?
Obraziła go. Powiedziała, że jest zły.
Dziwka.
       Jak możesz tak o nim mówić? – Odsunąłem się na znaczną odległość, a głos mi drżał. Cały drżałem, a świat przed moimi oczami pociemniał. Czułem ucisk w brzuchu, w sercu, w głowie, wszędzie. Nie wiedziałem jak nad sobą zapanować. Byłem wściekły, ale też rozgoryczony. Panikowałem, co jeśli on dowie się, że Miku tak o nim mówiła? Co jeśli pomyśli, że ją poparłem?  – Jak w ogóle śmiesz? To najlepszy człowiek na świecie, lepszych nie ma. Zostaw go w spokoju!
       – Kibum, czy ty tego nie widzisz? Omotał cię, robisz wszystko, co ci każe!
       – Kłamiesz. Nic o nim nie wiesz. Nic nie wiesz o nas – syknąłem.
Prychnęła, lecz tak, jakby miała się zaraz zadławić. Jej niedorzeczne insynuacje sprawiały, że robiło mi się niedobrze. Rozejrzałem się wokół. Ludzie byli wszędzie, wielu na nas patrzyło, słyszałem szepty, czułem ich pogardę, u niektórych rozbawienie. Nawet Minho wyginał usta w brzydkim grymasie, stojąc tuż za nią. Niby nazywali się moimi przyjaciółmi, lecz obydwoje byli takimi samymi zdrajcami. Nienawidzę ich.
       – To bez sensu, noona –  powiedział do niej. – Widzisz przecież, że nie da powiedzieć na niego złego słowa. Odpuść sobie, jest skończony.
Zamarłem, wpatrując się w nich. Co według nich to znaczyło? Wcale się nie kończyłem, dzięki Jonghyunowi moje życie się dopiero zaczynało. Kłamali!
       – Masz rację, Minho. Chodźmy stąd.
Ludzie przestali nas obserwować, ale szepty nie  ustały. Za to ja jedynie potrafiłem za nimi patrzeć, z sercem ściśniętym paniką. 






4 komentarze:

  1. Oni cos wiedzą o Jonghyunie >_< mam nadzieję tylko ze nie jest to coś 'złego' w sensie że sprowadzi na Keya jego dawny 'mrok' (takie moje myśli :D) Czekam na kolejne części i cieszę się że wracasz do pisania :*
    Życzę dużo tzw weny :D
    Pozdrawiam my-dream-is-love.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pojawienie się komentarza do My Hero bardzo mnie zaskoczyło XD Niemniej dziękuję <3 Czy wracam do pisania, trudno orzec - mam nadzieję, że tak.
      Natomiast prawdę o Jonghyunie znają właściwie wszyscy, oczywiście poza Kibumem.

      Usuń
  2. To opowiadanie jest piękne i bardzo za nim tęsknie ;;

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odpiszę, choć nie wiem, czy odczytasz odpowiedź, drogi Anonimowy. Również tęsknię za My Hero, ale ono jest nadal w mojej głowie. Wierzę, że pewnego dnia skończę opowiadać tę historię - w każdym razie i ja i My Hero potrzebowaliśmy tej przerwy, nawet jeśli jest bardzo długa, zbyt długa.

      Usuń